czwartek, 24 marca 2016

Nuda

Tego się nie spodziewaliśmy. Plan na to, jak dostać się do Lahore, okazał się niemożliwy do wykonania. Coś musiało się zmienić w sytuacji w Beludżystanie i obecnie turyści nie mogą podróżować autobusami z Taftanu (na granicy) do Quetty (położonej 600 km dalej). A właśnie w ten sposób chcieliśmy się dostać do początkowej stacji Quetta Ekpress - pociągu, który w 24 godziny zawiezie nas do samego Lahore.

Po sprawnym przekroczeniu granicy Mir Javeh - Taftan zostaliśmy zaprowadzeni do kolejnego budynku, gdzie znów pokazywaliśmy paszporty, gdzie znów spisywano nasze dane i gdzie okazało się, że mamy w tym miejscu poczekać do kolejnego ranka. Kolejnego ranka. A była 12 popołudniu. Na początku potraktowaliśmy to jako żart - jako to? Autobus odjeżdża za trzy godziny, tutaj niedaleko, z placu głównego w Taftanie i my tam nie możemy po prostu pójść?

Miejsce, które niespodziewanie stało się dla nas guesthousem.
To tutaj po raz pierwszy skosztowaliśmy pysznego pakistańskiego żarcia :)

Wiedzieliśmy, że od granicy towarzyszyć będzie nam eskorta, ale z dotychczasowych relacji umieszczonych w internetcie wynikało, że policjant po prostu towarzyszy w podróży autobusem. Teraz okazuje się, że czekamy na to, by rano policja zawiozła nas do Quetty swoim samochodem. Dodatkowo będziemy musieli przenocować w Quettcie w hotelu i dopiero pojutrze wsiądziemy do pociągu. Przygoda, przygoda. Adam urodziny spędzi więc w przedziale pociągu ;)

Szczegóły logistyczne:
1. Ponoć w Zahedanie też jest pewne rondo, z którego odjeżdżają savaris (coś w rodzaju taksówek, w żółtym kolorze) do granicy z Pakistanem. Na nie nigdy nie dotarliśmy. Chcieliśmy do krańców Iranu dojechać minibusem. Ale na dworcu wszyscy zgodnie mówili, że tych minibusów nie ma (może ze względu na to, że akurat trafiliśmy na weekend?). Z dworca do granicy odjeżdżają za to savaris. Za kurs ponad 45 km zapłaciliśmy po targowaniu się 35.000 tumanów / osobę. Jest to ciut mniej niż to, co czytałam w relacjach ludzi z internetu i parę razy więcej niż to, co sugeruje przewodnik. Nie wiem, czy przepłaciliśmy, czy z sukcesem wynegocjowaliśmy dobrą cenę. Ważne, że w efekcie dojechaliśmy do granicy (z przygodami, bo taksówka się po drodze zepsuła i musieliśmy wracać do miasta i zmieniać auto. Nasze plecaki łatwo przenosić, ale jechaliśmy jeszcze z jednym panem, który wiózł ze sobą dwie butle gazowe, parę kartonów i żelazny wózek do przewożenia całego dobytku mocowany misternie na dachu... eh).

2. Warto mieć w zapasie trochę gotówki "na stracenie", by mieć swobodę w ustalaniu ceny z przewoźnikami. A jeśli transakcja nadspodziewanie dobrze wyjdzie, to po stronie pakistańskiej można wymienić wszystkie riale na rupie. Dolary też można tam wymienić. Kurs bez szału, ale jak na sytuację bez pola manewru - mogliśmy kupić kasę tylko od jednego pana - to całkiem spoko wyszło. 100 rupii za 1 dolara (tego dnia oficjalny kurs to było 104 rupie za 1 dolara). Gdy wymienia się większe nominały (+100) to kurs jest korzystniejszy.

3. Jedzenie! Słyszeliśmy tę poradę wcześniej i zgodnie z nią, choć trochę bez przekonania, kupiliśmy jedzenie na dwa dni przed przekroczeniem granicy. To była bardzo dobra decyzja. Gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z naszym planem może i nie potrzebowalibyśmy tej wyprawki. Doświadczenie pokazało jednak, że nasz plan a rzeczywistość bardzo się różnią. I w rzeczywistości ten zapas jedzenia był zbawienny. Dlaczego? O tym w kolejnym odcinku ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz