czwartek, 14 kwietnia 2016

Przez żołądek do serca

O tak! Umiemy już przygotować aloo gobi i dal makhani. Ale po kolei. Dharamshala i jej okolice specjalizują się w kursach różnego rodzaju. Można tutaj uczyć się języka tybetańskiego i medycyny. Zostać tu w tym celu przez rok lub przez tydzień. Można przejść kurs masażu. Adam był blisko, by na jeden z nich się zapisać. Zrezygnował, nie poczuł flow. Ale za to parę dni później wylądowaliśmy w Baghsu na parogodzinnym spotkaniu z gotowaniem z Ritą Kapoor.


Naszym głównym zadaniem było szatkowanie warzyw i robienie notatek. To głównie Rita odczyniała magię nad garnkami. Kto by pomyślał, że imbir rozgniata się w moździerzu z czosnkiem? Kto poczułby różnicę między zwykłym a czarnym kardamonem? A blendowanie pomidorów ze skórką? To bynajmniej nie jest oczywiste. Tak jak i to, że idealny sypki ryż można ugotować w szybkowarze w 15 minut a tajemnica tkwi w odpowiednich proporcjach wody do ryżu (3 do 1).



Jedzenie wyszło pyszne, po raz pierwszy smakował mi dal z czarnej soczewicy i po raz pierwszy zagryzałam ze smakiem zielone malutkie papryczki :) Prawdziwy test efektywności tego kursu czeka nas w domu. Czy nie pominęliśmy w naszych notatkach żadnego kluczowego kroku, który wykonywała Rita? Czy dobrze spisaliśmy proporcje i miary przypraw? Już za miesiąc się o tym przekonamy!


Szczegóły praktyczne:
1. Rita Kapoor prowadzi kursy w swojej kuchni, nad German Bakery, która to restauracja jest na przeciwko świątyni hinduistycznej w Baghsu. Spotkanie trwa 2 godziny (włączając w to spożywanie wspólnie ugotowanych potraw) i kosztuje 500 rupii / osobę. Domyślam się, że przy dłuższych kursach, które też prowadzi (np. 5-dniowe), stawka za dzień spada.
2. Dowiedziałam się również, że nie nauczę się masali dosy będąc w górach - ponieważ istotą przepisu na ten chrupki naleśnik jest proces fermentacji mąki. Mąka najlepiej przegryza się w wysokich temperaturach, w górach jest na to za zimno. Nie jest to niemożliwe, by przygotować dobrą dosę w takich warunkach, ale zajmuje dużo więcej czasu (np. 3 dni). 

środa, 13 kwietnia 2016

Spotkani tylko na chwilę

Mkniemy przed siebie. Wszyscy. Czasami łapiemy punkty styczne. Wtedy dzieją się spotkania. Trwają krótko, ale napełniają dobrą energią na dłużej.

W trakcie takich spotkań, o których jest ten wpis: inspirujących jak iskra, z aparatem
mi nie podrodze. Więc post wzbogacam dwoma zdjęciami spotkań przypadkowych,
ale ważnych. Tutaj: piesek, który spędził z nami pół godziny w parku w pobliżu
świątyni Dalajlamy. Pieski mają tutaj buddyjskie podejście do ludzi, nie
przywiązują się zbytnio. Gdy zebraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy w drogę powrotną,
piesek został i nadal bawił się krzaczkiem, który usilnie chciał przegryźć.

Spotykamy Pachę (jak Pacha Mama) z Chile, która tu do Indii przyjechała studiować tradycyjne tańce. Wróci niedługo do Brazylii, gdzie mieszka od 10 lat. Do tej pory uczyła tylko tańców afrykańskich, teraz w repertuarze ma ruchy i rytmy także z innego kontynentu.

Spotykamy parę Polaków w drodze na Triund, z Gdańska, ale nie... już nie z Gdańska, teraz są w Indiach. Potem przez Nepal, Tybet i Chiny chcą wrócić koleją transsyberyjską do Polski. Może. Specjalnie postarali się o długie wizy rosyjskie, by mogli eksplorować bez ciśnienia. Nie wiadomo, gdzie wrócą, gdy wrócą.

Spotykamy Anię i Filipa. Tak, też z Polski. Nie jest "nas Polaków" tutaj dużo, ale magicznie i tak na siebie trafiamy. Są tutaj na dłużej, by szlifować tybetański. Upraszczam. Pewnie są tutaj jeszcze z paru innych powodów. Każdy ma swoje. Wszystkie ważne. Mieszkanie w Mcleodganj wynajęte z obłędnym widokiem na góry, nastraja do tego, by w pewien sposób się tu zadomowić. Filip jest w Indiach po raz 18 (słownie: osiemnasty), skarbnica wiedzy. Dobrze, że takie osoby stają się przewodnikami wycieczek. Jeszcze lepiej, gdy czasami takie osoby spotykamy ot tak. Bez planowania. Podczas trzęsienia ziemi. Delikatnego. Nie będę dramatyzować. Ale i tak to tak zapamiętam. Zatrzęsła się wtedy restauracja, chwila dezorientacji "uciekać, czy zostać, bo to minie". Zostać. "To nic poważnego, to się tu zdarza." słyszę w j.polskim od nieznanej mi jeszcze osoby - Filipa. Rozmawiał wcześniej po tybetańsku z Anią i ich nauczycielką języka. Chwilę później okazuje się, że z Anią mamy wspólnych znajomych i wcześniej słyszała o naszej drodze do Indii lądem. Świat jest mały i niesamowity. Ania wcześniej w Warszawie działała na rzecz wolnego Tybetu. Teraz jest bliżej sedna sprawy. Bliżej centrum czuć mocniejsze wibracje, i taka była też nasza rozmowa, dynamiczna, wirująca, szybka, o tym jak jej babcia zaczęła ćwiczyć medytację zafascynowana Ani fascynacją, jak jeść tsampę, by smakowała, jak spędzić czas w Bodhgai, by doznać duchowego uniesienia, jak znajduje się nowe wcielenie Panchenlamy i czego można się o sobie dowiedzieć, szukając swoich poprzednich wcieleń. wow.

Dalajlamę widzieliśmy przez przypadek, przez parę sekund. Ale myślę, że
to krótkie zdarzenie dobrze wpisuje się w leitmotive tego wpisu ;)

Spotykamy się na chwilę. Rezonujemy i łapiemy te same fale. Po to, by po chwili inna fala poniosła nas dalej. Droga to ocean. Gdy weszłam do niego, fala z nóg mnie zmiotła.

wtorek, 12 kwietnia 2016

Triund cz. 2 - "Chorzy od powietrza ludzie z nizin"

Ostatnie kilkadziesiąt metrów podejścia pod Triund zajęło nam godzinę. Potrzebowałam co rusz się zatrzymywać, by złapać oddech, serce pikało jak szalone. Żartowałam, że wiem, że mam kiepską kondycję, ale że aż tak, to dla mnie nowość. Widziałam ludzi, którzy jak kozice wskakują po kolejnych stopniach w górę, widziałam drobne dziewczyny, które równo szły w górę... a ja tylko na nie patrzyłam i czułam, że nie daję rady. W głowie tylko skupienie na tym, by wykonać kolejny krok i jeszcze kolejny i tyle. Zawężone horyzonty, tylko najprostsze zadania. Źle się czułam, słaba się czułam.

Tak Triund Camp prezentuje się z dołu, z Dhamarshali.
W tle widać początek Himalajów.

A tak Adam prezentuje się na tle Himalajów

Na szczęście po wejściu na polanę obozowiska zmęczenie nie wzięło góry nad zachwytem. Nagle stajesz twarzą twarz z ośnieżonymi ścianami i milczysz i nie wierzysz, jakie to wszystko piękne. Wiesz, że tam na dole, gdzie rano jadłaś śniadanie, jest 30 stopni a tutaj, przed tobą lodowiec. Moment uniesienia :) ...który trwał chwilę.

Taka sytuacja, a w tle chłopaki puszczają Stairway to heaven.

Rozbiliśmy namiot, wypiłam herbatę i chciałam odpocząć. Wkrótce przyszły wymioty, potem biegunka. Potem najdłuższa w życiu noc. Piękna, bo pod gołym i czystym niebem. Widziałam wyraźnie Drogę Mleczną, spacerowałam po zboczu w świetle księżyca. Trudna, bo potem znów wymiotowałam. Nie mogłam zasnąć, coś cały czas mi się wyobrażało, ale to nie był sen, tylko jakieś zapętlenie w zjawach.

Takie tam miejsce na rozbicie namiotu. Widok jak widok ;)

Przyszedł ranek i zaraz znów wyruszyliśmy w trek - tym razem parę godzin w dół. Nie było innego wyjścia. Co? Zamówimy helikopter dla Zuzy, bo nie ma siły ruszyć nogą? Wsadzimy Zuzę na tego osiołka, któremu tak wczoraj współczuła, że dźwiga te ciężary? Nie ma rady. Idziemy w dół. Początek był ciężki, znów częste przystanki, ale z biegiem czasu coraz lepiej mi się szło i ostatecznie doszliśmy o własnych siłach do samego McLeod.

W pokoju wzięłam szybko leki na biegunkę, kojące żołądek i zaczęłam rozkładać sytuację na części pierwsze. Bo to bardzo dziwne doświadczenie było i nie mogłam w pamięci znaleźć żadnej podejrzanej restauracji, w której mogłabym się zatruć. Taki niefart - rozstrój żołądka akurat na szczycie. I co za timinig! Wtedy pomyślałam - a może to wcale nie był zbieg okoliczności? I sprawdziłam objawy choroby wysokościowej. Zrozumiałam wtedy, dlaczego całe życie bardziej wolałam morze niż wysokie góry.


Jeśli miałam na początku jakieś wątpliwości, czy to rzeczywiście jest AMS, to zniknęły one w momencie, gdy przypomniałam sobie, że jedyny moment w podróży, kiedy wcześniej źle się czułam i miałam rozstrój żołądka, miał miejsce dokładnie wtedy, gdy wracaliśmy z kolejki wysokogórskiej w Patriacie, w Pakistanie. Ta-dą! Nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła sposobu na zweryfikowanie tej tezy. Odstawiłam leki i zaczęłam jeść normalne jedzenie - również tłuste, smażone i pikantne. Choroba wysokościowa sama ustępuje: po zejściu poniżej 2500 lub po zaaklimatyzowaniu się na danej wysokości, więc nawet jeśli wcześniej zbierało mi się na wymioty, to teraz organizm powinien przyjąć jedzenie. Najwyżej znów zwymiotuję i będę wiedzieć, że to jednak nie AMS. Jednak nie zwymiotowałam, biegunka też się schowała, w nocy mogłam spokojnie spać. Taka historia. Dowiedziałam się o sobie nowej rzeczy. Droga do poznania trochę wyboista, ale poznałam swoje granice i to się liczy. 

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Triund cz. 1 - "Recycling makes me so happy"

Zapomniałam dodać - Dharamshala i jej okolice (McLeod, Dharamkhot, Baghsu) to również miejsce wolontariatów. Krótko i długoterminowych. Można brać udział w konwersacjach językowych, można opiekować się psami ("...by pomóc im wydostać się z kręgu cierpienia"), można też zbierać śmieci na górskich szlakach. Ostatnia opcja najbardziej do nas przemówiła (chociaż w konwersacjach również wzięliśmy raz udział). Przed wyruszeniem na dwudniowy wypad w góry zaopatrzyliśmy się więc w jutowe worki na śmieci.

Największym zagrożeniem dla naszej planety jest przekonanie, że ktoś inny o nią zadba.

Zaczęliśmy z Dharamkotu około ósmej rano i już po pierwszych 40 minutach poczuliśmy, że to będzie wyzwanie. Worki szybko się zapełniały - plastikowe butelki, niektóre fantazyjnie zatknięte za kamienie, ukryte za mchem, komponujące się z otoczeniem (?) opakowania do chipsów, tetra paki po soczkach, aluminiowe puszki po napojach energetyzujących, papierki po cukierkach, gumach, ciasteczkach, blistry po tabletkach, folijki, rurki do picia, uszkodzone okulary, podeszwy od butów, breloczki - powidoki dramatów, strat i małych przyjemności.

Śmieci chodziły parami. Łatwo mogliśmy ocenić, które miejsce to typowy punkt dla złapania tchu na szlaku (tu jest więcej śmieci), a które miejsca są na tyle wymagające, że należy je po prostu sprawnie przejść (tutaj śmieci nie było prawie w cale). Wiele opakowań porzuconych na szlaku miało zieloną kropkę - znak, że to był produkt wegetariański... co z tego, bosz, co z tego, jeśli potem to ląduje w naturze i zanieczyszcza otoczenie i jest równie nieprzyjazne dla środowiska naturalnego, jak produkty non-veg.

A jednak brnęliśmy pod górę, schylaliśmy się co parę kroków i zapełnialiśmy nasze worki. Na całym szlaku spotkaliśmy może 3-4 kosze (zapełnione). Wcale nie ułatwia to ludziom w zachowywaniu porządku. Ale też nie jest to usprawiedliwienie dla pozostawiania śmieci za sobą (w tyle głowy mantra "pozostawiaj za sobą tylko ślady stóp, zabieraj ze sobą tylko zdjęcia i wspomnienia pięknych widoków"). Co jakiś czas wyprzedzały nas osiołki i konie z tobołkami. Dźwigały wodę i inne produkty, które później turyści i turystki, po dotarciu na szczyt zakupią i skonsumują. I mam nadzieję wyrzucą potem opakowania do śmieci a jeszcze później te same osiołki zabiorą te śmieci na dół... gdzie mam nadzieje ktoś zrobi z nimi coś sensownego a nie po prostu spali. Ech. Tak się to kręci w kółko.


Szłam pod górę i fantazjowałam o tym, że w tych warunkach świetnie sprawdziłaby się kolejka grawitacyjna - korzystają z takich w Nepalu. Ciężar spuszczony z góry wciąga ciężar z dołu. Tyle trudu mniej - ...tyle pracy mniej. Może dlatego nie wszędzie takie rozwiązania cieszą się powodzeniem - ich wprowadzenie równałoby się z koniecznością zmiany pracy, a to zawsze stresujące. Dlatego coś, co mogłoby się zmienić, się nie zmienia i osiołki suną ze swoimi opiekunami codziennie z dołu do góry i z powrotem.

Ku mojemu zaskoczeniu, gdy tak szliśmy w górę, osoby które nas wyprzedzały, zwracały na nas uwagę. Zagadywały, próbowały zrozumieć, dlaczego robimy taką absurdalną rzecz, dziękowały. W jednym przypadku dziewczyna wręcz nakręciła z nami krótkie video - to był świetny moment, by zareklamować lokalną organizację Waste Worriors, która specjalizuje się w takich śmieciowych spacerach i której działanie zainspirowało nas do zbierania śmieci w drodze na Triund. Po krótkim wywiadzie jej partner poprosił w małym sklepiku na szlaku o jutowy worek WW i od tej pory już nie tylko my byliśmy dziwakami w drodze na szczyt. Jest moc!

...ale chwile uniesienia nie trwają wiecznie. Stopniowo zbieranie śmieci stawało się coraz trudniejsze - nie to, że było ich coraz więcej, raczej - coraz mniej siły w moich rękach, nogach i plecach. Tuż przy szczycie ograniczyliśmy się do zbierania tylko najbardziej bulwersujących śmieci. Potem było jeszcze trudniej... dlaczego? O tym opowiem w kolejnym odcinku :)

*** Przerwa na reklamy ***

W Dharamshali mieliśmy okazję obejrzeć wystawę, która prezentowała myśl buddyjską w kontekście zmiany klimatu. Piękne plakaty wykonane techniką tanka tłumaczyły naukę o klimacie, odnosiły się również do postaw promowanych w buddyźmie. Zwracały uwagę na to, że przyczyna zmiany klimatu tkwi w naszym przywiązaniu do wygód, przedkładaniu swoich potrzeb ponad dobro otoczenia, w stylu życia bez współczucia dla innych istot. Znalazł się również plakat z rozwiązaniami (nie - zbieranie śmieci nie było tam wymienione ;)) - uprawiaj ogródek, korzystaj z transportu publicznego, rozważ konsekwencje środowiskowe przed tym jak wykorzystasz zasoby, wspieraj tych, którzy działają na rzecz ochrony klimatu, głosuj na tych, którzy przejmują się zmianą klimatu. To tylko wybrane rozwiązania, jest ich więcej :)


niedziela, 10 kwietnia 2016

Ile procent Tybetu w "Małym Tybecie"?

W McLeod przechodzimy przyspieszony kurs historii Tybetu. Początki przedbuddyjskie, przyjęcie buddyzmu i szukanie kolejnych wcieleń Dalajlamy i Panczenlamy, stopniowy rozwój kraju, udane negocjacje z Brytyjczykami, by Wyżyna Tybetańska zachowała autonomię i nie stawała się kolejną kolonią Korony. I buch - ekspansja chińska, utrata niepodległości, wcielenie do obcego państwa, exodus Tybetańczyków. Dalajlama wśród nich - najpierw przez góry dostaje się do Mussoorie, potem powołuje rząd na uchodźstwie w Dharamshali. Indie pozwalają, by okolice te stały się Małą Lhasą, przyjmują uchodźców, podczas gdy w Tybecie Chiny stopniowo osiągają coraz większe wpływy. Osiedlają "swoich" ludzi, eksploatują surowce naturalne, kładą nowe tory kolejowe, by wspierać swój handel i jeszcze zwiększyć tempo "chinizacji". Coraz trudniej Tybetańczykom w Tybecie kultywować swoje zwyczaje, żyć w zgodzie z pieśniami, które wytyczają rytm dnia - pracy i obowiązków domowych. Pieśni giną, a ludzie płoną. Dlatego to ważne, by kultura tybetańska żyła i rozwijała się poza granicami Tybetu. Pieśni tutaj nie brzmią co prawda tak samo (w odczuciu poznanej przelotem Tybetanki), nie są tak głębokie. Ale ktoś musi je zapamiętać i śpiewać, by - gdy Tybet ponownie osiągnie niezależność i wolność - pieśni znów mogły wrócić na swoje miejsce i nieść się wraz z wiatrem po najwyższej wyżynie na świecie zamieszkałej przez ludzi.


Chodzę więc ulicami McLeod i patrzę z szacunkiem na Tybetańczyków dookoła. Czuję, że gdzieś pod tą zbroją utkaną z szacunku boksuje jednak jak zwykle Mała Krytyczka we mnie. Ale uciszam ją. Nie rozumiem tej sytuacji na tyle dobrze, by wydawać osądy. Dlaczego mnisi mają smartfony? Dlaczego oglądają seriale w restauracjach? Dlaczego spędzają czas w kawiarniach i jedzą pyszne dania o każdej porze dnia i nocy? Skąd mają pieniądze? Skąd mają konta bankowe? Dlaczego stoją tutaj obok mnie w kolejce do bankomatu? Ciiii - nic nie wiesz. Kultura się zmienia, czasy się zmieniają, śluby ulegają liftingowi, wszyscy mamy prawo się rozwijać i zmieniać. Smartfon może cię uzależnia - komuś innemu służy jako tuba dla promocji swojej kultury i niezależnych informacji o losach Tybetańczyków. Może ty się wkręcasz w seriale i nimi emocjonujesz - przez kogoś mogą przepłynąć niezauważalnie, jak rzeka, nie mącąc spokoju umysłu. Nic nie wiesz. Każda z osób, które spotykasz na ulicy, toczy walkę, o której nie masz zielonego pojęcia. Więc odnoś się do nich z szacunkiem. Zawsze.

W świątyni Dalajlamy, podczas "argumentowania". Każde uzasadnienie dosadnie
podkreślanie klaśnięciem. O tak!

sobota, 9 kwietnia 2016

Backpackerski świat

Gwałtowna zmiana klimatu. Z Amritsaru udaliśmy się prosto do Dharamshali, a dokładnie do McLeod Ganj. To oaza dla uchodźców i uchodźczyń tybetańskich. To również raj dla backpackersów. Przedziwne połączenie. Dwa, tak różne światy, które nawzajem na siebie wpływają. Uspokajają się nerwowe dusze poszukiwaczy przygód i podróży. Rozluźniają tradycje przyniesione z Tybetu. Powstaje natchniony duchem oporu i wolności-bez-przemocy raj kawiarniano-rekreacyjny.

Po jednej stronie hotel za hotelem i/lub restauracją, po drugiej stronie ulicy
szkoła dla młodych mnichów i mniszek tybetańskich.

Chodzimy stromymi ulicami McLeod. Na każdym kroku spotykamy niebieskie ptaki, wolne duchy nieprzypisane do miejsca, dready, szarawary, wypłowiałe barwy, wytarte ubrania, tatuaże, błędny wzrok, zapadnięte policzki, ogorzałą słońcem skórę, czasami wszystko skupione w jednym ciele, czasami rozdzielone po równo pomiędzy paroma osobami. Każda z tych postaci, rozpatrywana osobno, wydaje się wyjątkowa. Chodzą jednak tymi samymi ulicami. Widujemy je seriami, w grupach. Razem wyglądają groteskowo. A pośród nich my. Równie zabawni.

Codzienna prasówka w kawiarni. Tym razem na tapecie fale upałów przetaczające
się przez Indie. W zeszłym roku ze względu na temperatury +40 stopni umarło 2300
osób. Minione miesiące 2016 były cieplejsze niż rok temu, więc przewidywania
nie są optymistyczne.

I na dodatek czuję się tu dobrze. Podoba mi się wielość miejsc z widokiem na góry, gdzie możemy zjeść pyszne banany z jogurtem polane miodem. Podoba mi się to, że moje szlaki codziennie przeplatają się z drogami Tybetańczyków. Jemy w tych samych miejscach, pijemy te same lemoniady stolik w stolik, jeździmy tymi samymi autobusami. Nawet nasz hotel prowadzony jest przez mnichów z Karnataki. W gruncie rzeczy podoba mi się też to wysokie zagęszczenie na metr kwadratowy podjętych wcześniej decyzji o życiu w drodze, o życiu z dala od domu, o życiu, w którym droga jest domem. Jednocześnie to tutaj po raz pierwszy zaczynam czuć, że mam ochotę wrócić do domu. Jeszcze nie teraz, ale niedługo. I to uczucie również mi się podoba.

Szczegóły logistyczne: W okolicy Dharamshali jest parę mniejszych miejscowości - McLeod Ganj, Dharamkhot, Baghsu. Rozsiane po górach domki z oddali zlewają się w jedno rozstrzelone przestrzennie siedlisko ludzkie. Łatwo można się pomiędzy nimi poruszać i dlatego w skrócie mówi się na to miejsce Dharamshala, nawet jeśli to jest de facto już inna miejscowość. Wszystkie one są podobne do siebie i różne jednocześnie. Najlepiej poznaliśmy McLeod i jego tybetański feel, Dharamkhot i Baghsu to dla mnie już tylko raj backpackerski, bez dodatku odmiennej kultury. Nawet kuchnia indyjska nie jest tam podstawą, normą są raczej "kontynentalne" śniadania, space cookies i tzw. Baghsu cake, czyli lokalna wersja Millionair's shortbread, brytyjskich ciasteczek z polewą karmelowo-czekoladową.

piątek, 8 kwietnia 2016

Złota świątynia

Do Amritsaru ściągają setki tysięcy ludzi. My znaleźliśmy się tutaj, ponieważ to pierwsze większe miasto po przekroczeniu granicy z Paku. Inne osoby ciągną tutaj ze względu na Złotą Świątynię - najważniejsze miejsce pielgrzymkowe dla Sikhów.


Udaliśmy się tam i my, z ciekawością i oczekiwaniem na jakieś głębsze doznanie. I potem, już do końca wyjazdu z tego miasta starałam się uchwycić, co sprawiło, że żadnego duchowego uniesienia nie zaobserwowałam. Nie chodzi nawet o to, że nic nie poczułam. Szłam tam bez intencji. Po prostu patrząc na tłumy, przetaczające się przez świątynię jak w fabryce, nie byłam w stanie dostrzec duchowej refleksji.


Bezpośrednio przy świątyni znajdują się również hangary gościnne dla pielgrzymów. Dla osób, które tam się zatrzymują świątynia to również miejsce noclegu, posiłków, popołudniowych drzemek i codziennej toalety. Dookoła basenu z uświęconą wodą, w której zanurzają się poszczególne osoby, ciągną się krużganki. Tam ludzie spędzają czas, kimają, siedzą i rozmawiają w grupkach. Ponad nimi wesoło furkają zastępy wiatraków. Może to właśnie ten widok sprawił, że rozproszyła się mistyczna aura? Może byliśmy tam w nieodpowiednim momencie lub w nieodpowiednim miejscu?


*** Wieczorem kolejki do głównej relikwii umieszczonej pośrodku jeziora niemalże tak samo długie, jak wcześniej. Coś się jednak zmieniło, słychać namiętne śpiewy. Dobiegają z samego środka. Może to tam dzieje się magia, tylko nam nie chce się stać parę godzin w kolejce, by jej doświadczyć?

P.S. Ze Złotej Świątyni najlepiej zapamiętam stołówkę. Każda pielgrzymująca osoba może tam dostać za darmo ryż z dalem i warzywami oraz słodkawą kaszkę na deser. Każda osoba. W praktyce jest to 60-80 tysięcy osób dziennie, w dni świąteczne więcej. Ponad wejściem słowa, które nastrajają do tego, by nawet takie przyziemne doświadczenie jak spożywanie posiłku potraktować jako lekcję życia: Jem, co jest mi ofiarowane.

Sekcja obierająca czosnek, który trafi zaraz do garów z dalhem dla tysięcy pielgrzymów

...oraz sekcja zajmująca się imbirem

Szczegóły praktyczne:
Wokół centrum pielgrzymkowego jest wiele hoteli - łącznie z noclegiem za grosze w samej świątyni. My wybraliśmy jednak nieco oddalony od centrum, upadły hotelik. Zysk? Cisza! :)

czwartek, 7 kwietnia 2016

INDIA WELCOME

Jesteśmy. Na granicę przybyliśmy w dobrych humorach. Znajoma droga do Wagah, miłe rozmowy w autobusie z kanarem i dziewczynami, które właśnie miały test z chemii, znajome przejście graniczne. Tym razem obyło się bez parad, bez skandowania "Niech żyje Pakistan" i odpowiedzi "Niech żyją Indie" dobiegających z drugiej strony granicy. Po prostu spokojnie, w upale, w pustce szliśmy przed siebie, do końca, na drugą stronę. I oto jesteśmy. W Indiach.

Jedyne przejście graniczne między Pakistanem a Indiami... niezbyt uczęszczane

Takie uczucie, że właśnie osiągamy cel podróży, mimo że do jej końca jeszcze spokojnie miesiąc lub więcej. Przebyliśmy z górką 11.000 km lądem, czyli da się. Teraz pozostało nam chłonąć Indie i cieszyć się z realizacji marzenia :)


Na pierwszy ogień przychodzą nam do głowy porównania z Pakistanem. Tutaj jest głośniej, tam jest czyściej, tutaj kobiety jeżdżą na motorach, tam banany są droższe, tutaj tuk-tuk dużo tańszy itp itd. Prosta arytmetyka w podróży. Uproszczona. Mamy jednak tylko swoje doświadczenia pod ręką i to nam musi na ten moment wystarczyć. Tylko żeby pamiętać, że to tylko nasze doświadczenia a nie prawda o miejscu. Jak mantra to sobie powtarzam. Witajcie Indie, czas was lepiej poznać :)

środa, 6 kwietnia 2016

Pożegnanie z Pakistanem

Nasza krótka wizyta w Pakistanie dobiega końca. Czas podsumowań. Myślałam, że będzie tutaj inaczej i że inaczej będę się tutaj czuła. Jechaliśmy tutaj z zafascynowaniem ale też z niepokojem. Obawiałam się, że nasiąknięta negatywnymi komunikatami z mediów, stanę się tutaj niespokojna i nieufna. Nic z tego. Kolejne osoby spotykane na naszej drodze tworzyły atmosferę bezpieczeństwa i sprawiały, że czuliśmy się w Paku naprawdę dobrze, na miejscu. Zasada otwartego serca naprawdę działa.

Ludzie często pytali, co myślimy o ich kraju. Podtekst oczywisty: Wiemy, co mówi się o Pakistanie za granicą, przekonałaś się, że jest inaczej, prawda? Tak, jest zupełnie inaczej i czuję się zobowiązana, by przekazywać to dalej. I jest mi wstyd, kiedy myślę o tym, że podczas podróży, kiedy spotkaliśmy się z takim dobrym i troskliwym przyjęciem, w Warszawie pobito na ulicy Pakistańczyka ot tak, po prostu, za odcień skóry, religię, pochodzenie.

W drodze wiele osób podchodziło do nas, pozdrawiało i zaczynało rozmowę. Nie wszystkie z tych rozmów pamiętam, nie wszystkie też rozwinęły się w pełny dialog. Czasami przeszkodą był język, czasami po prostu zmierzanie w innym kierunku. Jedną rozmowę jednak zapamiętam na długo. Z pociągu do Lahore, z Naaimem.

Długo musiał przekonywać policjantów, by pozwolili mu usiąść obok nas choć na chwilę (środek zapobiegawczy przed tworzeniem się tłumu dookoła nas - moim zdaniem wyraz nadopiekuńczości). W końcu jednak udało się, usiadł obok i płynną angielszczyzną wypowiedział te zdania, które urywkowo słyszeliśmy w różnych innych sytuacjach od innych osób. Emocje wylały się z ust, każda minuta była ważna, bo miał ograniczony czas, a tak dużo trzeba przekazać.

Witajcie w Pakistanie. Cieszę się, że tu jesteście. Możecie na własne oczy zobaczyć, jak żyjemy, kim jesteśmy. Po powrocie do Polski opowiadajcie innym osobom o tym, czego tu doświadczyliście. Zachęcajcie innych, by nas odwiedzali, by ludzie w końcu przestali wierzyć w ten obraz Pakistanu promowany w mediach na świecie. By sami zobaczyli.
Nie jesteśmy terrorystami. My również padamy ofiarą terrorystów. Widzisz, w taki sam sposób współczuję ludziom z Brukseli, jak i tym [którzy zginęli w zamachu terrorystycznym] w Lahore. I też tak samo jak wy obawiam się, że stanie mi się krzywda lub moim bliskim, ze względu na działania tych, którzy wykorzystują imię mojego boga do swoich celów. Tak samo jesteśmy narażeni na ich złe działania.
W naszej religii padają takie słowa: Uratowanie życia jednemu człowiekowi, to jak uratowanie całej ludzkości. Nie - "muzułmanina", ale po prostu człowieka. Mocno w to wierzę. Studiuję medycynę i jak już będę lekarzem, wyjadę leczyć na wieś - tam, gdzie ludzi nie stać na to, by dostać się do szpitala w mieście. Życie każdego człowieka jest wartościowe - niezależnie od religii. To jest mój przekaz. Zapamiętajcie to i dzielcie się nim, jak wrócicie do Polski.

To właśnie czynię, jeszcze przed powrotem do Polski, ale już jedną nogą w innym kraju. Doświadczenie pakistańskie było krótkie, mam nadzieję, że jeszcze tu wrócę, by w pełni doznać niesamowitego potencjału tego kraju. I mam nadzieję, że będąc już w domu, w podobny sposób będę potrafiła witać przyjezdnych. Nawet drobne gesty pomocy się liczą, tworzą dobry klimat i sprawiają, że można w obcym kraju poczuć się bezpiecznie. 

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Murree i Patriata - różne punkty widzenia

Murree powstało w połowie XIX wieku jako sanatorium. Odpoczywali tu brytyjscy żołnierze stacjonujący na co dzień w okolicach dzisiejszej granicy z Afganistanem. Rześkie powietrze być może leczyło ich z PTSD, być może z wyrzutów sumienia wywołanych poczynaniami królestwa w tym rejonie. Obecnie Murree jest popularną miejscowością turystyczną dla mieszkańców Islamabadu czy Lahore, chcących odetchnąć pełną piersią i spojrzeć prosto w oczy Himalajom. Miejsce to odwiedzają również Pakistańczycy mieszkający na stałe za granicą, w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Trafiliśmy tam i my. Zbłąkane owieczki, jedyni nie-z-Pakistanu.

W samym Murree nie znaleźliśmy wiele do zobaczenia. Ale zaczynają się tutaj łatwe szlaki prowadzące do paru punktów widokowych. Odwiedziliśmy Kashmiri Point, gdzie znaleźliśmy polanę nad urwiskiem, zalaną słońcem, z której roztaczał się widok na cały północny Pundżab. Dzięki dobrej widoczności widzieliśmy również ośnieżone szczyty Himalajów. Usiedliśmy na polanie i po raz pierwszy od dawna otaczała nas cisza, natura i zero ludzi. Z oddali dochodziły do nas tylko odgłosy psów i domostw po drugiej stronie doliny.


Kolejnego dnia było tylko lepiej. Wybraliśmy się do Patriaty (tzw. New Muurre), by spojrzeć na okolicę z lotu ptaka (= kolejka linowa). Cicho sunące krzesełka nad drzewami iglastymi, z nienacka otwierające się bezkresne przestrzenie, po prawej, po lewej, widok na Kashmir, na Pakistan, na Indie, na góry. Jak do tej pory największe wow podczas tej podróży.



Dzień spędziliśmy w towarzystwie Jaseera. Stworzyliśmy trio, które próbowało dogadać się z kierowcą minibusika-taksówi. Ostatecznie negocjacje zakończyły się fiaskiem i pojechaliśmy autobusem. Jaseer mówi płynnie po angielsku, mimo że do tej pory nie miał okazji, by korzystać z języka w praktyce, w bezpośredniej rozmowie. Szacun. Priorytetem jest dla niego niezależność. Nie wziął posady w firmie ubezpieczeniowej, którą oferował mu jego tata. Wyprowadził się od rodziców i samodzielnie próbuje kształtować swoją ścieżkę kariery. Właśnie zdał potrzebne egzaminy, by zostać policjantem. Nie mógł zrozumieć, z jakiego względu nasze oszczędności wydajemy na taką podróż. Co zyskujemy? Moglibyśmy przecież założyć jakąś firmę i dobrze się ustawić na przyszłość. Nasze argumenty były z innego porządku logicznego. Zyskujemy doświadczenie, unikatową wiedzę, osobisty punkt widzenia na "sprawy świata" - zyski trudne do wycenienia. A jednak w paradygmacie, w którym działamy, myślę że zaowocują i w ostatecznym rozrachunku rzeczywiście okażą się "inwestycją" a nie tylko "wydatkami". Time will tell...


Szczegóły praktyczne: Murree ma dwie części - położoną niżej (tańszą, nocowaliśmy płacąc 1000 rupii za pokój dwuosobowy, ponoć można taniej) i położoną wyżej (droższą, 3000 - 6000 rupii za pokój dwuosobowy). Dodatkowo jest też Nowe Murree, inaczej zwane Patriatą - położone dwadzieścia kilometrów dalej. To tam właśnie jest kolejka linowa. Pomiędzy miejscowościami można poruszać się taxi-minibusami (najdroższa opcja - +1000 rupii), można czekać aż się zapełni mała ciężaróweczka (tania opcja - 100 rupii), można też trafić na autobus publiczny (najtańsza opcja - 50 rupii). W Murree na dworcu najpierw natykasz się na taksówki i wszyscy zgodnie mówią, że w żaden inny sposób nie dojedziesz do Patriaty. Potem natykasz się na małe ciężaróweczki. Dopiero na samym tyle dworca jest jeden autobus, który sprawia wrażenie, że już nie pojedzie. Ale to właśnie tego szukasz :) Przejazd kolejką ma dwa etapy - najpierw jedziesz w krzesełkach, potem wchodzisz do 8-osobowej kabiny. Całość 400 rupii - absolutnie polecam.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Islamabad = Krzaki ;)

Będąc jeszcze w Lahore przez parę dni nie mogliśmy się zdecydować, w którą stronę dalej ruszyć. Na północ? Na południe? Od razu do Indii? Ta ostatnia opcja odpadła najszybciej. Pakistan jest zbyt fascynujący, by tak po prostu z niego wyjeżdżać. Zasięgaliśmy więc języka wśród innych osób nocujących w Regale Internet Inn (legendarny właściciel Malik był niestety w tym momencie nieobecny), sprawdzaliśmy prognozy pogody, czytaliśmy wiadomości, wertowaliśmy stare przewodniki z lat 90. (nowych ostatnio nikt nie wydaje) i szukaliśmy miejsca, które nas zainspiruje.

Podróż na północ, do doliny Hunzy długo była "pewniakiem" w tej gonitwie wyborów. Nie straszna nam była wciąż nienajlepsza (= chłodna i deszczowa) pogoda - to podnóże Himalajów, więc wiosna i lato przyjdą tam dopiero za miesiąc, dwa. O tym, że ostatecznie tam nie wyjechaliśmy, zadecydowała nasza niechęć do ponownego starania się o NOC, by móc podróżować w tym rejonie i wizja towarzyszących nam na każdym kroku policjantów - przyjaznych, lecz ograniczających naszą swobodę podejmowania decyzji. Taka praca (ciężka i potrzeba), ale im mniej spotkań z policją tym lepiej.

Gdybym z obecną wiedzą planowała jeszcze raz trasę przez Pakistan to wolałabym z Quetty udać się w pierwszej kolejności do Karachi na samym południu. Potem można by swobodnie skakać z miasta do miasta w kierunku północy i nie byłoby dylematu - jechać dwa razy tą samą trasą, czy nie? My (ja?) byliśmy jednak zafiksowani na Lahore, które bezsprzecznie będzie hitem naszego pobytu w Paku i chcieliśmy się tam jak najszybciej znaleźć (why oh why?). Tak oto byliśmy w genialnym Lahore i byliśmy w kropce: nie chcieliśmy zbytnio wracać się znów na południe (przez które zaledwie przemknęliśmy pociągiem i które tonie teraz w upałach), nie chcieliśmy zbytnio bawić się w papierologię na północy i nie chcieliśmy jeszcze do Indii. Zostało więc podróżowanie po Pundżabie. Ostatecznie wybór padł na stolicę - Islamabad i jego okolice.

Jesteśmy więc tu, w stolicy i czuję się jakbyśmy znajdowali się głęboko w lesie. Nie, nie... raczej w krzakach. To najdziwniejsza stolica, jaką kiedykolwiek widziałam. Intencją projektantów Islamabadu było pewnie stworzenie miasta-ogrodu. Pięknego, zaplanowanego w każdym detalu osiedla ludzkiego, harmonijnego, zapewniającego mieszkańcom i mieszkankom kontakt z naturą. Wyszło jak wyszło. A może raczej - powyższe elementy zostały spełnione, ale przypalona zupa przyrządzona w najlepszy sposób nie smakuje dobrze. Coś mi tu nie gra.

Miasto to zostało okrzyknięte w 2015 roku drugą najpiękniejszą stolicą świata (pierwszy Londyn, trzeci Berlin). Sami mieszkańcy zdziwili się słysząc ten werdykt, ale przyjęli do wiadomości i powtarzają z radością dalej. Główne kryteria: tereny zielone, mała gęstość zaludnienia, przemyślane planowanie przestrzenne, rozwinięta infrastruktura.


Wszystko ok - ale co z kryterium: miasto stworzone na miarę spacerującego człowieka? W Islamabadzie bez samochodu ani rusz. Odległości pomiędzy ważnymi elementami miasta są tak duże, że jeśli nie masz dostępu do auta, to utykasz w swoim kwartale i on staje się dla ciebie całym światem. Co więcej, podróżując pomiędzy kwartałami, czuję się jakbym cały czas jeździła przez krzaczory z jednego małego miasteczka do drugiego.

Projektanci w latach 60. zamaszyście stworzyli plan wielkiej metropolii, wpasowanej między starym Rawalpindi a górami Margalla Hills, jako regularną siatkę. Dzisiaj sprawia to wrażenie jabłecznika pociętego na kawałki ostrym nożem. Niby natura i parki narodowe dookoła, a tak tu nienaturalnie.


Fascynująca przestrzeń! W jednym momencie masz wrażenie, że miasto jest wyludnione, puste, że nic w nim nie ma, ale po chwili wjeżdżasz do wnętrza kwartału lub docierasz do parku, punktu widokowego, centrum handlowego, dworca autobusowego i oto otacza się tłum ludzi - korzystających z rozrywek i wygód miasta. Dla tego właśnie wrażenia bycia w pokręconej przestrzeni warto było tu przyjeżdżać. Dla spotkania z małpkami mieszkającymi w parku narodowo-miejskim również.

Tak to Islamabad. W drodze na punkt widokowy ponad miastem.
Kawałek fajnego trekkingu a na szczycie nagroda
w postaci stolicy widocznej jak na dłoni i park, w którym żyją sobie małpki.
Niestety nauczyły się jeść, co im ludzie podrzucą, więc jedzą głównie czipsy i ciasteczka.

sobota, 2 kwietnia 2016

Zmiana klimatu

W wioskach w okolicy Peshawaru (na zachód od Lahore, przy granicy z Afganistanem) zginęło kilkadziesiąt osób. Ale o tym nie usłyszycie w wiadomościach. Główną przyczyną śmierci tych osób były intensywne opady deszczu. Dachy wielu domostw zawaliły się pod naporem ciężkiej wody, lejącej się z nieba przez całą noc jak z cebra. Cicha śmierć podczas snu - nie odbiła się echem w międzynarodowych mediach.

W Karachi zaś (na południe od Lahore, nad morzem Arabskim / Oceanem Indyjskim) ludzie cierpią suszę. W tym kilkunastomilionowym mieście wyschły studnie, skończyły się zasoby wody pitnej, tysiące osób nie mają wody w kranach. Rząd próbuje dystrybuować wodę. Ludzie czekają w kolejkach z pustymi baniakami w rękach, ale dla wielu osób wody nie starcza. Tak, dzisiaj znów jest 30 stopni, ale wody nie będzie. Ludzie tracą cierpliwość. Zaczynają protestować. I o tym jest ten film (Channel 4 News: Karachi's climate change disaster). Krótki, obejrzyj.

Pakistan jest czołówce krajów, które narażone są na dotkliwe skutki zmiany klimatu. Ze względu na zmieniające się wzorce pogodowe musi radzić sobie i z suszą i powodzią jednocześnie. Widać to nawet na przykładzie tych dwóch wydarzeń, które przytoczyłam. Tam, gdzie zazwyczaj było ciepło i sucho, jest jeszcze cieplej i jeszcze bardziej sucho. Tam gdzie zazwyczaj było dużo opadów jest ich jeszcze więcej. Do tego stopnia, że ludzie przestają sobie z tym radzić. Strategie odpowiadania na suszę czy powódź wypracowane przez tysiąclecia tracą moc, są nieskuteczne.

I niestety z tego względu umierają ludzie. Nie jest to tego typu śmierć jak w zamachu terrorystycznym - niespodziewana, tragiczna, jak z horroru. Media nie radzą sobie z szybkim wskazaniem osób odpowiedzialnych. Zmiana klimatu nie wysyła komunikatu do mediów, tak jak robią to talibowie czy ISIS. Nikt nie ułatwia informowania o stanie rzeczy. Kto będzie w dwukolumnowym artykule w gazecie tłumaczył, że powódź ma miejsce ze względu na zmianę klimatu, ze względu na zwiększoną koncentrację CO2 w atmosferze, ze względu na emisje powstałe w wyniku działalności człowieka, ze względu na gospodarkę opartą na węglu i ropie naftowej, ze względu na interesy garstki osób, które godzą z dobrobyt ludzkości... ? Dlatego pomyślałam, że napiszę o tym na blogu z podróży.

I nie mogę nie polecić jednego serwisu w języku polskim, który dobrze tłumaczy kwestie zmiany klimatu >> naukaoklimacie.pl
Wejdź tam, jeśli przejęły cię te wiadomości z Pakistanu. Wejdź tam, jeśli powiątpiewasz w sensowność przypisywania lokalnym wydarzeniom łatki zmiany klimatu. Wejdź tam ot tak po prostu. Każdy znajdzie tam coś dla siebie :)

P.S. Myślę też, że znaczące jest to, że tutaj w Pundżabie, w Lahore nie doświadczamy żadnej z tych trudności, z którymi mierzą się ludzie w innych regionach Pakistanu. Będąc tutaj mogłabym nie zauważyć wyzwań, z jakimi mierzy się tej kraj. Mamy wodę (oprócz wodociągów korzysta się też ze zbiorników gromadzących deszczówkę). Mamy prąd (wiele miejsc korzysta z paneli fotowoltaicznych, by uniezależnić się od przerw w dostawie elektryczności z sieci. Inne miejsca korzystają z generatorów na benzynę. Tak czy owak nawet jak prądu nie ma, to jest).

Beludżystan, tam również popularne są panele fotowoltaiczne.
Ten pustynny stan ma idealne warunki do czerpania energii ze słońca. 

Jest ciepło, ale suszy nie ma (parki podlewane są systemem nawadniania kropelkowego, toną w zieleni).

Park Bagh-e-Jinnah, Lahore.
Miejsce wtychnienia dla zmęczonych pyłem i klaksonami

W samym Lahore jest 25 uniwersytetów - kontrastuje to znacząco z liczbą dzieci, która w Beludżystanie nie chodzi do szkoły (w jednym z artykułów w Dawn podano, że to nawet 80%). W Pundżabie skupia się władza i troska, inne prowincje buntują się przeciwko tej centralizacji. Taki rozdźwięk również nie pomaga w skutecznym odpowiadaniu na wyzwania, jakie pojawiają się w związku ze zmianą klimatu. Lekcja z tego doświadczenia: by poradzić sobie z wyzwaniami globalnymi potrzebujemy nie tylko solidarności na poziomie globalnym, ale i solidarności na poziomie lokalnym/regionalnym. Na każdym z nich powinniśmy dążyć do dostrzegania potrzeb innych, dostrzegania nierówności i ich niwelowania. Trochę patos, ale czuję to mocno. 

piątek, 1 kwietnia 2016

Zmiana warty

Pakistan to dla mnie państwo doświadczeń, jakich wcześniej nie zaznałam. Dla przykładu, nigdy wcześniej nie jechałam do granicy jakiegoś kraju po to, by pooglądać sobie przejście graniczne i wrócić. W Wagah to atrakcja sama w sobie.

Choć trudno mi w to uwierzyć, to codziennie, tuż przed zamknięciem przejścia na noc, odgrywany jest tam spektakl. Równorzędne role pierwszoplanowe grają w nim żołnierze pakistańscy i indyjscy. Osią przedstawienia jest pojedynek sił i konflikt tragiczny - kto jest mocniejszy i bardziej zaskakujący - czerwone pióropusze czy czarne. Bronią dopuszczoną w tej walce są... śmieszne kroki. Codziennie na amfiteatrze zasiadają setki osób i skandują na cześć swoich ulubionych bohaterów. Niech żyje Pakistan, Niech żyją Indie.




Niby Kaszmir poróżnił Indie i Pakistan, ale fakt, że tak regularnie i harmonijnie odgrywają to przedstawienie, świadczy o dużym potencjale do współpracy. I oby został on wykorzystany również w innych obszarach.

Szczegóły logistyczne: 
1. Eh, bez aktualnego przewodnika, namierzonej informacji turystycznej i dobrze poinformowanych lokalsów trudno nam było ustalić, kiedy dokładnie zaczyna się spektakl. Godzina jest ruchoma - zmienia się w zależności od pory roku. W kwietniu show rozpoczyna się około 17 czasu pakistańskiego.
2. Ze względu na rozkopaną ulicę wylotową z miasta podróż zajęła nam znacznie dłużej niż myśleliśmy. 1,5 godziny to było za mało, by przebyć 40 kilometrów i zająć dobre miejsca na trybunach.
3. Busiki prawie do samej granicy odjeżdżają regularnie z dworca kolejowego (50 rupii), potem wystarczy na spółkę z innymi osobami zamówić auto-rikshę i już prawie jesteś na miejscu. Jeszcze kilkaset metrów truchto-biegu między szlabanami, jeśli jesteś w tyle z czasem, i gotowe.
4. Jest też alternatywna trasa (przetestowaliśmy ją w drodze powrotnej). Autobusem B-22 można dojechać z przystanku Mall Road (centrum) prawie do samej granicy. Potem znów riksza. Zalety - taniej i szybciej, Ograniczenia - powodzenia w zlokalizowaniu odpowiedniego przystanku.

czwartek, 31 marca 2016

Co w trawie piszczy

Codziennie robimy prasówkę przeglądając newsy na tribune.com.pk i aljazeerze, czytając Dawn podkradziony z hostelu, w którym się zatrzymaliśmy czy rozszyfrowując artykuły z gazet, na których podają nam tłuste parathy i roti w ulicznych restauracjach.

A w gazetach...
Zamach w Lahore przeprowadzony przez pakistańskich Talibów, wspieranych przez siły z zagranicy, m.in. przez indyjskiego szpiega złapanego właśnie w Beludżystanie.
Protesty na ulicach Islamabadu w związku z egzekucją człowieka, który zabił pewnego gubernatora, który bronił pewnej kobiety oskarżonej o bluźnierstwo przez kłótnię z inną kobietą o miskę wody.
Wizyta Rouhaniego, prezydenta Iranu, podczas której przypieczętowano decyzję o dokończeniu gazociągu Iran>Pak. Arabia Saudyjska oczekuje, że Pakistan się określi, z kim trzyma i czy aby na pewno z Iranem.
Mecz w krykieta między Pakistanem a Indiami, jako sygnał odwilży. News o tym, że szpieg indyjski dostał się do Beludżystanu przez Iran. Iran twierdzi, że nic o tym nie wie. Indie żądają, by Iran określił się z kim trzyma, więc znów napięta sytuacja Paku-Indie... no i jeszcze Chiny.
Tak, Chiny też są tu mocno obecne - marzy im się autostrada przez Himalaje i Beludżystan, by umożliwić szybszy załadunek kontenerów Made in china na statki, co popłyną w siną dal. Ale co z tymi Talibami na granicy z Afganistanem? Pakistan podejmuje kolejne operacje przeciwko ekstremistom i zachęca Chiny do inwestycji również w Pundżabie licząc na załagodzenie w ten sposób kryzysu energetycznego. uf.

Próbuję zrozumieć ten skomplikowany obraz, złożony z elementów wzajemnie ze sobą połączonych. Widzę w tym balansowanie pomiędzy dwoma siłami decydującymi o kształcie Pakistanu i próbę ich pogodzenia - liberalnej demokracji i szariatu. Widzę szukanie sprzymierzeńców w świecie, gdzie twój przyjaciel nie jest moim przyjacielem. A pomiędzy tym wszystkim - próbę zapewnienia mieszkańcom i mieszkankom bezpieczeństwa, dostępu do energii, żywności i edukacji i szukanie drogi do rozwoju pomimo wielkich funduszy wykładanych na militaria. Trochę podziw. Mnie zmęczyło samo pisanie tego posta. Co dopiero bycie w tym na co dzień i podejmowanie decyzji w imieniu 180 milionów tak różnych osób. Szacunek.

I znów zasoby Muzeum w Lahore przychodzą z pomocą, by móc
wizualnie odnieść się do treści posta. Zestaw znaczków,
obrazujących ważne polityczne kwestie, którymi Pakistan żył na przestrzeni
ostatnich dziesięcioleci i wciąż nimi żyje. 

środa, 30 marca 2016

Największe słońce i najgłębszy cień

Pierwszy spacer ulicami Lahore odbyliśmy w ekstazie. Trudno mi było uchwycić, co jest takiego genialnego w tym mieście, ale zdecydowanie to było to! Może zadziałał efekt wypuszczenia ze złotej klatki? Po raz pierwszy w Pakistanie mogliśmy w końcu swobodnie się poruszać. Zatrzymywać się w miejscach, które przykuły naszą uwagę. Zmieniać tempo spaceru, kiedy mieliśmy na to ochotę. Korzystać z mapy i samodzielnie wytyczać trasę.

Myślę jednak, że było w tym coś znacznie więcej:
Nostalgiczne wspomnienia z Kampali. Szerokie, ciepłe ulice, palmy i drzewa, których nazw nie znam, krajobraz mieniący się kolorami błękitu, zieleni i ceglanej czerwieni... mnóstwo motorów i hałas, który nie przytłacza a dodaje mocy.



Zachłyśnięcie się architekturą łączącą wpływy brytyjskie z lokalną stylistyką. Widziałam miasta, które odrzuciły swoje kolonialne oblicza - w Melakce serce miasta bije dzisiaj gdzieś indziej, stare pozostałości kolonialnej architektury smutnie niszczeją. W Lahore poczułam, że budynki i cała symbolika związana z ich powstaniem została przejęta przez niepodległy Pakistan. Budynki tętnią drugim życiem, są zadbane. Dorasta i kształci się w ich wnętrzach kolejne pokolenie Paku.


Kontrast z surowością Iranu. Tutaj też Islam kształtuje fonosferę i oblicze miasta, dyktuje sposób ubioru... robi to jednak z większym luzem, z wyczuciem koloru a nawet z przymróżeniem oka, gdy pstrokate chusty zsuwają się na ramiona lub ich wcale nie ma.


Posmak Indii, których jeszcze nie znam, ale które już mogę sobie dokładniej wyobrazić.



... no i jastrzębie. Krążą nad miastem w stadach. Są mniejszymi i większymi czarnymi punkcikami na niebie ponad Lahore. Czasami nurkują w dół w kierunku chodników. Uczynni ludzie zostawiają im surowe mięso, którym się żywią. Widok polującego ptaka 2 metry od ciebie - bezcenny.



Drugi spacer, kolejnego dnia, dla równowagi dostarczył całkowicie odmiennych doświadczeń. Nagle czuję pył w nosie, gardle, w oczach. Słyszę wszystkie klaksony, daję słowo, słyszę ich więcej niż poprzedniego dnia, narastają, uszy bolą. Widzę zmęczenie osiołków, które dreptają ulicami pomiędzy auto-rikszami i motorami, ciągnąc wozy z ciężarami, dysząc ze zmęczenia. Uderzają mnie kontrasty, piękne ubiory przeplatają się z łachmanami, ręce wyciągnięte w geście powitania i ręce żebrzące, zapach kwitnących drzew i rozkładających się śmieci, tak dużo śmieci. Gdzie były wczoraj? Upadek z wysokości bardziej boli. A może to po prostu różnica temperatur. Wczoraj było chłodniej, dzisiaj typowo - 34 stopnie.

To nie Witkacy, ale jedno z malowideł, które przykuły moją uwagę
podczas wizyty w tutejszym muzeum.
Tak, chyba tak właśnie się tu czuję,
ten obraz idealnie to uchwycił ;)

Talism-e-Hosh Rubba, autor: Allah Bakhsh, zbiory Muzeum w Lahore

Próbuję zrozumieć to miasto i przebić się przez moje subiektywne wrażenia do sedna. Stąd tyle znaków zapytania. Zdecydowanie to najbardziej fascynujące miejsce spotkane podczas tej podróży. You are never born until you visit Lahore (tłum. Nie narodzisz się, póki nie odwiedzisz Lahore). To powiedzenie pakistańskie zmieniłabym na - Umrzeć i narodzić się na nowo - tylko w Lahore

wtorek, 29 marca 2016

Lahore budzi się do życia

Jesteśmy w Lahore. Na drugi dzień po zamachu. Nie wiem, czego oczekiwałam. Miasta pogrążonego w ciszy? Smutku na twarzach ludzi? Rozmów rozpoczynających się od wymiany uwag dot. wybuchu? Paraliżującego strachu wyczuwanego w każdym podmuchu wiatru?
Niczego z powyższych nie zanotowałam. Próbuję to zrozumieć i złagodzić dysonans poznawczy.

W telewizji widzę dramatyczne obrazy. W gazetach czytam artykuły emocjonalnie opisujące wydarzenia niedzielnego wieczora - pełne oburzenia, kategoryczne, krytyczne. To emfatyczne rozgoryczenie nie ujawnia się na poziomie tego, czym dzielą się ludzie w osobistych rozmowach. Nie ma tematu. A jeśli dopytujemy o sytuację, to słyszę "Lahore? Oh, it's safe!".

W mieście powiewają czarne flagi. Domyślam się, że upamiętniają ofiary. Przez kolejne trzy dni w Pakistanie trwa żałoba narodowa. Zamknięte są "atrakcje turystyczne" i niektóre parki. Tłumy na ulicach, korki na jezdni, masy na bazarach nie sprawiają jednak wrażenia kontemplacji straty. Show must go on. Pewnie przesadzam. Pewnie zbytnio to rozpamiętuję. Myślę teraz, że można odczuwać stratę jedną częścią serca, a drugą pompować energię w życie tu i teraz. Bez oglądania się wstecz. Bez poddawania się strachowi.

Pakistańska Komisja ds. Praw Człowieka właśnie opublikowała raport za 2015 rok. Odnotowano w nim 41% spadek ataków terrorystycznych w porównaniu z rokiem 2014. Warto też mieć i tę perspektywę. Sytuacja się poprawia. Choć gdy to piszę, to czuję absurdalonść/niestosowność tego stwierdzenia. Liczby rządzą się inną logiką niż emocje. 

poniedziałek, 28 marca 2016

Wczoraj w Lahore był zamach terrorystyczny

Kompletna zmiana nastroju. W mieście, które od lat uważane jest w Pakistanie za najbezpieczniejsze, wczoraj wieczorem zginęło 70 mam z dziećmi. W niedzielę wielkanocną. Nasz pierwotny plan zakładał przemknięcie Paku, by jak najszybciej znaleźć się w "spokojnym" Pundżabie i znów pudło. Możesz przez parę miesięcy śledzić wiadomości z regionu, by mieć rozeznanie w sytuacji a i tak na taki zwrot akcji się nie przygotujesz.

To w Beludżystanie znaleźliśmy spokój, mimo długiej i niespokojnej granicy z Afganistanem, gdzie w górach swoich pozycji bronią/bronili? Talibowie. Teraz granicę przekraczają uchodźcy afgańscy, którzy uciekają przed Talibami lub ludzie, którzy przez Pakistan chcą wyjechać dalej, do Iranu, za pracą. Policjanci z naszej eskorty zgodnie mówili, że teraz jest tu względnie spokojnie. Ślady po kulach na przednich szybach samochodów, którymi jechaliśmy, opowiadały nam inną historię, ale mam nadzieję to rzeczywiście już przeszłość.

W każdym razie strażnicy również byli przekonani, że w porównaniu z Beludżystanem, w Lahore nic się takiego poważnego nie dzieje. Zaiste, kto by przewidział, ze w świąteczny dzień znajdzie się osoba chętna by, wysadzić się w powietrze w parku rozrywki?

W takiej atmosferze wsiadamy w końcu do pociągu z Quetty do Lahore. To wydarzenie zatrzęsło naszymi dalszymi planami. Przez cały czas zakładaliśmy, że to w Lahore zadecydujemy, jak dalej będziemy podróżować. Chcieliśmy zobaczyć, jak się czujemy tam na miejscu i albo kontynuować poznawanie Paku albo udać się prosto do Indii (40 km dalej). Jednak przez to, że przez cały czas do tej pory w Pakistanie czuliśmy się świetnie (=pewnie, bezpiecznie), zakładałam, że tak szybko Pakistanu nie opuścimy. Teraz już nie jestem tego pewna. Sytuacja jest dynamiczna. Za 24 godzin będziemy w Lahore. Co tam nam podróż przyniesie?

Szczegóły praktyczne:
1. Podróż z Quetty do Lahore trwa jednak 27 godzin... W trakcie pociąg zatrzymuje się na wielu stacjach i można spokojnie wyskoczyć na zewnątrz i kupić ciepły dal i placek roti.
2. NOC można wyrobić nawet w 30 minut a szef "home office" (co to jest home office?) jest w stanie jednym telefonem "zatrzymać" pociąg, by poczekał na dwójkę dzieci we mgle, które dopiero wyrabiają sobie pozwolenie na podróż.
3. Przydaje się spokój wewnętrzny, pogodzenie się z każdym możliwym scenariuszem wydarzeń, delikatny uśmiech na twarzy i mimo wszystko pytanie się, czy nie da się tego szybciej załatwić. Bez dramatu. Da się. Czasami się nie da. Inshallah.

niedziela, 27 marca 2016

Wciąż jest inaczej niż nam się wydaje, że będzie

Jesteśmy wciąż (a może już?) w Quettcie. Podróż z Levis (pakistańską strażą graniczną) zajęła nam jednak dwa dni, a nie jeden. W międzyczasie nocowaliśmy w Danbaldin (1000 rupii za pokój 2-osobowy). Pierwsze 300 km przedwczoraj poszło sprawnie, wczoraj jednak było naprawdę ciężko. Zmiany pojazdów co kilkanaście kilometrów. Change, change, change. Kołowrotek w głowie.

Na początku podróży z Levies nawet miałam przytomny umysł i robiłam zdjęcia...

Czasami podróżowaliśmy obok kierowcy, czasami na pace. Na pace więcej widać. Teoretycznie zdjęcia lepiej wychodzą, ale wiatr zawiewał spaliny w naszą stronę. Prawie żadnych zdjęć więc nie zrobiłam. Bezsilnie patrzyłam na piękne pustynne pustkowia i małe wioski, które mijaliśmy po drodze, z charakterystycznymi pękatymi kominami cegielni i wstrzymywałam oddech, by jak najrzadziej wdychać spaliny diesla i mimo wszystko starałam się zapamiętać widoki, których uwiecznić aparatem nie miałam siły.

Przez parę minut to się sprawdza - ale wstrzymywanie oddechu przez parę godzin? W efekcie pewne fragmenty przemierzyliśmy jak w letargu, z półprzymkniętymi oczami, z chustami przy twarzy, bez świadomości, czy to jest 5, 10 czy 15 samochód, który nas wiezie.

Podczas przesiadek z jednej paki na drugą witało nas zawsze parę uśmiechniętych twarzy. Część to byli policjanci, którzy właśnie nas wieźli, część to ci, którzy właśnie nas zabiorą, pozostali to ci, którzy pracują na danym check poście i po prostu są tu, by popatrzeć, lub nas wylegitymować. Na początku pamiętałam, komu należy powiedzieć szukria w podziękowaniu, komu salam alejkum na przywitanie, z kim się pożegnać - hodafez! W momencie, gdy zmęczenie sięgnęło zenitu straciłam rozeznanie. Postacie zmieniały się jak w młynku, przesiadki były coraz częstsze, imiona strażników się poplątały, nowym osobom mówiłam do widzenia, ze "starymi znajomymi" witałam się na nowo. Pewnego rodzaju porażka towarzyska.

Czasami droga wyglądała tak...

...czasami tak...

...a czasami zupełnie nie dało się przejechać :)

Gdy wysiediliśmy w Quettcie na stacji kolejowej, by kupić bilet na pociąg i ja i Adam czuliśmy, jak drżą nam nogi i ręce. Po prostu ze zmęczenia. Bilet był droższy niż przewidywaliśmy (ok. 1200 rupii na osobę) - ktoś powinien to w końcu głośno powiedzieć: w internecie znajdziecie tylko przestarzałe informacje. Policja zawiozła nas do hotelu, gdzie myśleliśmy, że po prostu wypoczniemy i nabierzemy sił przed długą podróżą pociągową następnego dnia... ale było inaczej.

W Bloom Star (3000 rupii za pokój 2-osobowy, bez jedzenia) od obsługi hotelu dowiedzieliśmy się, że zostaniemy wpuszczeni do pociągu tylko z kwitkiem NOC. Znów research internetowy wprowadził nas w błąd - wcześniej znalazłam relacje osób, które jechały Quetta Express, bez tych administracyjnych ceregieli. Nie wiedzieliśmy, że jest to obecnie wymagane... Po drodze żaden z kilkudziesięciu policjantów/strażników granicznych też się nas o to nie pytał. Ciekawe, co myśleli policjanci, którzy pomogli nam kupić wczoraj bilety na pociąg i nawet się o NOC-u nie zająknęli.

Obecnie czekamy na decyzję - czy możemy wsiadać zaraz do pociągu (jest 8 rano, pociąg odjeżdża o 10). Czy mamy "kiblować" w pokoju hotelowym przez kolejną dobę lub dwie. Jest właśnie weekend, to wszystko komplikuje sprawę. To be continued. Już niczego nie przewiduję, po prostu płyniemy z prądem.

p.s. Dzisiaj nie wyjechaliśmy z Quetty. Nie udało się przeskoczyć biurokratyzmu. Kolejna szansa - jutro rano! Na szczęście sprawdza się rada Akbara (z Bam) - wiekowego człowieka, który prowadzi tam kultowy hostel, w którym nie dane nam było przenocować. Poszliśmy do niego po praktyczne wskazówki, jak podróżować przez Pakistan, ponieważ zatrzymują się u niego dziesiątki osób, które podobnie jak my przemierzają tę trasę. Ku mojemu zaskoczeniu nie powiedział nam nic konkretnego poza tym, byśmy mieli otwarte serca i to nam pomoże. Stosujemy się do tej porady (jeśli zmęczenie nie góruje nad naszymi instynktami) i czujemy, jak pomocni są ludzie dookoła i jak bardzo chcą nas chronić i bezpiecznie prowadzić do przodu. Wesołego Alleluja.