poniedziałek, 7 marca 2016

450 km - nie róbmy tego więcej

450 km - nie róbmy tego więcej

Dotarliśmy do Teheranu. To był ponad 12 godzinny maraton autostopowy. Naprawdę przedziwnie się jeździ autostopem tutaj. Ludzie na ulicy nie rozumieją, po co chcemy jechać czyimś autem, skoro za rogiem jest dworzec autobusowy, albo taxi, albo shared taxi. Każda przesiadka z jednego auta do drugiego to rozmowy łamanym farsi. Mamy już parę kartek w notesie zapisanych "pomocnymi" zwrotami. Jednak, jeśli ktoś od początku się nie uśmiecha lub nie ma intencji wzięcia nas ot tak po prostu, bez kasy, to te zwroty, z których usilnie korzystamy niewiele zmieniają. Napotykamy tylko grymas zdziwienia i robi się niezręcznie, więc grzecznie dziękujemy i machamy do kolejnego auta. Bardzo często chcą nas zabierać nieoznakowane taksówki, tym również dziękujemy. Już prawie jesteśmy je w stanie rozpoznać z odległości, bez rozpoczynania rozmowy z kierowcą.

Pomimo tego udało się nam dzisiaj przejechać 450 km, z 8 kierowcami. Całościowy koszt to 10.000 tumanów (12 zł), za shared taxi, która z samego rana zabrała nas z Masuleh i za metro łączące Karaj i Teheran.

Mam wrażenie, że każdy kierowca, który koniec końców nas zabiera, myśli, że jest jedyną i pierwszą w Iranie osobą, która zdobyła się na taki gest pomocy. I że po wysiadce z jego samochodu możemy liczyć już tylko na bus lub taksi, bo nikt inny się nie zatrzyma, lub że to było tak wyjątkowe, że próba powtarzania tego z innymi kierowcami jest łamaniem jakiegoś kosmicznego prawa, które limituje przydział dzikiego farta na osobę. Cóż, ale robimy to i po drodze spotykamy dziesiątki pomocnych osób.

Tym razem jednak przeholowaliśmy - wyjechaliśmy bez śniadania, po drodze szybki falafel i chleb z serkiem, nie było czasu na obiad i ostatecznie coś ciepłego zjedliśmy po 22, już w Teheranie. Tak się nie powinno robić.



Ale za to widoki, jakie widzieliśmy, były niesamowite. Trasa z Chalus do Teheranu wiedzie przez góry, wśród których są 4-tysięczniki. Przepaście, serpentyny, przeciskające się ulice pomiędzy wysokimi na kilkadziesiąt metrów pionowymi ścianami, długie tunele pod masywami górskimi, śnieg na wyciągnięcie ręki, rześkie powietrze. Patrzysz na formacje skalne z bliska, masz wrażenie, że jak wyciągniesz rękę przez okno samochodu to ich dotkniesz. A przecież to, co widzisz, wygląda na tak niedostępne miejsce. Mimo to kilometr za kilometrem przedzierasz się w głąb, w górę i w dół i w końcu znajdujesz się po drugiej stronie. I robią to setki kierowców codziennie, bo to dość uczęszczana trasa, kręta, ale ze stałym ruchem samochodowym. Nie da się tego włożyć w znane mi kategorie. "Coś co jest wyjątkowe i niedostępne i jednocześnie jest codziennością"?


I przede wszystkim to wrażenie, że ludzie nie byliby w stanie z całą swoją techniką i "cywilizacją" powtórzyć tych kształtów. Są wyjątkowe i potrzeba było sił natury, by przemieszczać i wypiętrzać tak ogromne bloki skalne. Dało mi to takie dobre, uziemiające poczucie, jak niewiele znaczymy wobec przyrody i naturalnych mechanizmów rządzących Ziemią. Poczucie pokory, które łatwo umyka, gdy na co dzień poruszamy się po przetworzonych krajobrazach, płaskich, zapakowanych w bloki i  proste ulice, poprzeszywanych systemem rur i trakcji elektrycznych. Obcowanie z żywiołami powinno być wpisane w nasze codzienne praktyki. Popatrz na morze przez 20 minut i poczuj jego siłę. Pójdź na spacer w góry i daj się omamić wysokością i potęgą. Połóż się na mchu w lesie i spróbuj zrozumieć fenomen fotosyntezy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz