czwartek, 14 kwietnia 2016

Przez żołądek do serca

O tak! Umiemy już przygotować aloo gobi i dal makhani. Ale po kolei. Dharamshala i jej okolice specjalizują się w kursach różnego rodzaju. Można tutaj uczyć się języka tybetańskiego i medycyny. Zostać tu w tym celu przez rok lub przez tydzień. Można przejść kurs masażu. Adam był blisko, by na jeden z nich się zapisać. Zrezygnował, nie poczuł flow. Ale za to parę dni później wylądowaliśmy w Baghsu na parogodzinnym spotkaniu z gotowaniem z Ritą Kapoor.


Naszym głównym zadaniem było szatkowanie warzyw i robienie notatek. To głównie Rita odczyniała magię nad garnkami. Kto by pomyślał, że imbir rozgniata się w moździerzu z czosnkiem? Kto poczułby różnicę między zwykłym a czarnym kardamonem? A blendowanie pomidorów ze skórką? To bynajmniej nie jest oczywiste. Tak jak i to, że idealny sypki ryż można ugotować w szybkowarze w 15 minut a tajemnica tkwi w odpowiednich proporcjach wody do ryżu (3 do 1).



Jedzenie wyszło pyszne, po raz pierwszy smakował mi dal z czarnej soczewicy i po raz pierwszy zagryzałam ze smakiem zielone malutkie papryczki :) Prawdziwy test efektywności tego kursu czeka nas w domu. Czy nie pominęliśmy w naszych notatkach żadnego kluczowego kroku, który wykonywała Rita? Czy dobrze spisaliśmy proporcje i miary przypraw? Już za miesiąc się o tym przekonamy!


Szczegóły praktyczne:
1. Rita Kapoor prowadzi kursy w swojej kuchni, nad German Bakery, która to restauracja jest na przeciwko świątyni hinduistycznej w Baghsu. Spotkanie trwa 2 godziny (włączając w to spożywanie wspólnie ugotowanych potraw) i kosztuje 500 rupii / osobę. Domyślam się, że przy dłuższych kursach, które też prowadzi (np. 5-dniowe), stawka za dzień spada.
2. Dowiedziałam się również, że nie nauczę się masali dosy będąc w górach - ponieważ istotą przepisu na ten chrupki naleśnik jest proces fermentacji mąki. Mąka najlepiej przegryza się w wysokich temperaturach, w górach jest na to za zimno. Nie jest to niemożliwe, by przygotować dobrą dosę w takich warunkach, ale zajmuje dużo więcej czasu (np. 3 dni). 

środa, 13 kwietnia 2016

Spotkani tylko na chwilę

Mkniemy przed siebie. Wszyscy. Czasami łapiemy punkty styczne. Wtedy dzieją się spotkania. Trwają krótko, ale napełniają dobrą energią na dłużej.

W trakcie takich spotkań, o których jest ten wpis: inspirujących jak iskra, z aparatem
mi nie podrodze. Więc post wzbogacam dwoma zdjęciami spotkań przypadkowych,
ale ważnych. Tutaj: piesek, który spędził z nami pół godziny w parku w pobliżu
świątyni Dalajlamy. Pieski mają tutaj buddyjskie podejście do ludzi, nie
przywiązują się zbytnio. Gdy zebraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy w drogę powrotną,
piesek został i nadal bawił się krzaczkiem, który usilnie chciał przegryźć.

Spotykamy Pachę (jak Pacha Mama) z Chile, która tu do Indii przyjechała studiować tradycyjne tańce. Wróci niedługo do Brazylii, gdzie mieszka od 10 lat. Do tej pory uczyła tylko tańców afrykańskich, teraz w repertuarze ma ruchy i rytmy także z innego kontynentu.

Spotykamy parę Polaków w drodze na Triund, z Gdańska, ale nie... już nie z Gdańska, teraz są w Indiach. Potem przez Nepal, Tybet i Chiny chcą wrócić koleją transsyberyjską do Polski. Może. Specjalnie postarali się o długie wizy rosyjskie, by mogli eksplorować bez ciśnienia. Nie wiadomo, gdzie wrócą, gdy wrócą.

Spotykamy Anię i Filipa. Tak, też z Polski. Nie jest "nas Polaków" tutaj dużo, ale magicznie i tak na siebie trafiamy. Są tutaj na dłużej, by szlifować tybetański. Upraszczam. Pewnie są tutaj jeszcze z paru innych powodów. Każdy ma swoje. Wszystkie ważne. Mieszkanie w Mcleodganj wynajęte z obłędnym widokiem na góry, nastraja do tego, by w pewien sposób się tu zadomowić. Filip jest w Indiach po raz 18 (słownie: osiemnasty), skarbnica wiedzy. Dobrze, że takie osoby stają się przewodnikami wycieczek. Jeszcze lepiej, gdy czasami takie osoby spotykamy ot tak. Bez planowania. Podczas trzęsienia ziemi. Delikatnego. Nie będę dramatyzować. Ale i tak to tak zapamiętam. Zatrzęsła się wtedy restauracja, chwila dezorientacji "uciekać, czy zostać, bo to minie". Zostać. "To nic poważnego, to się tu zdarza." słyszę w j.polskim od nieznanej mi jeszcze osoby - Filipa. Rozmawiał wcześniej po tybetańsku z Anią i ich nauczycielką języka. Chwilę później okazuje się, że z Anią mamy wspólnych znajomych i wcześniej słyszała o naszej drodze do Indii lądem. Świat jest mały i niesamowity. Ania wcześniej w Warszawie działała na rzecz wolnego Tybetu. Teraz jest bliżej sedna sprawy. Bliżej centrum czuć mocniejsze wibracje, i taka była też nasza rozmowa, dynamiczna, wirująca, szybka, o tym jak jej babcia zaczęła ćwiczyć medytację zafascynowana Ani fascynacją, jak jeść tsampę, by smakowała, jak spędzić czas w Bodhgai, by doznać duchowego uniesienia, jak znajduje się nowe wcielenie Panchenlamy i czego można się o sobie dowiedzieć, szukając swoich poprzednich wcieleń. wow.

Dalajlamę widzieliśmy przez przypadek, przez parę sekund. Ale myślę, że
to krótkie zdarzenie dobrze wpisuje się w leitmotive tego wpisu ;)

Spotykamy się na chwilę. Rezonujemy i łapiemy te same fale. Po to, by po chwili inna fala poniosła nas dalej. Droga to ocean. Gdy weszłam do niego, fala z nóg mnie zmiotła.

wtorek, 12 kwietnia 2016

Triund cz. 2 - "Chorzy od powietrza ludzie z nizin"

Ostatnie kilkadziesiąt metrów podejścia pod Triund zajęło nam godzinę. Potrzebowałam co rusz się zatrzymywać, by złapać oddech, serce pikało jak szalone. Żartowałam, że wiem, że mam kiepską kondycję, ale że aż tak, to dla mnie nowość. Widziałam ludzi, którzy jak kozice wskakują po kolejnych stopniach w górę, widziałam drobne dziewczyny, które równo szły w górę... a ja tylko na nie patrzyłam i czułam, że nie daję rady. W głowie tylko skupienie na tym, by wykonać kolejny krok i jeszcze kolejny i tyle. Zawężone horyzonty, tylko najprostsze zadania. Źle się czułam, słaba się czułam.

Tak Triund Camp prezentuje się z dołu, z Dhamarshali.
W tle widać początek Himalajów.

A tak Adam prezentuje się na tle Himalajów

Na szczęście po wejściu na polanę obozowiska zmęczenie nie wzięło góry nad zachwytem. Nagle stajesz twarzą twarz z ośnieżonymi ścianami i milczysz i nie wierzysz, jakie to wszystko piękne. Wiesz, że tam na dole, gdzie rano jadłaś śniadanie, jest 30 stopni a tutaj, przed tobą lodowiec. Moment uniesienia :) ...który trwał chwilę.

Taka sytuacja, a w tle chłopaki puszczają Stairway to heaven.

Rozbiliśmy namiot, wypiłam herbatę i chciałam odpocząć. Wkrótce przyszły wymioty, potem biegunka. Potem najdłuższa w życiu noc. Piękna, bo pod gołym i czystym niebem. Widziałam wyraźnie Drogę Mleczną, spacerowałam po zboczu w świetle księżyca. Trudna, bo potem znów wymiotowałam. Nie mogłam zasnąć, coś cały czas mi się wyobrażało, ale to nie był sen, tylko jakieś zapętlenie w zjawach.

Takie tam miejsce na rozbicie namiotu. Widok jak widok ;)

Przyszedł ranek i zaraz znów wyruszyliśmy w trek - tym razem parę godzin w dół. Nie było innego wyjścia. Co? Zamówimy helikopter dla Zuzy, bo nie ma siły ruszyć nogą? Wsadzimy Zuzę na tego osiołka, któremu tak wczoraj współczuła, że dźwiga te ciężary? Nie ma rady. Idziemy w dół. Początek był ciężki, znów częste przystanki, ale z biegiem czasu coraz lepiej mi się szło i ostatecznie doszliśmy o własnych siłach do samego McLeod.

W pokoju wzięłam szybko leki na biegunkę, kojące żołądek i zaczęłam rozkładać sytuację na części pierwsze. Bo to bardzo dziwne doświadczenie było i nie mogłam w pamięci znaleźć żadnej podejrzanej restauracji, w której mogłabym się zatruć. Taki niefart - rozstrój żołądka akurat na szczycie. I co za timinig! Wtedy pomyślałam - a może to wcale nie był zbieg okoliczności? I sprawdziłam objawy choroby wysokościowej. Zrozumiałam wtedy, dlaczego całe życie bardziej wolałam morze niż wysokie góry.


Jeśli miałam na początku jakieś wątpliwości, czy to rzeczywiście jest AMS, to zniknęły one w momencie, gdy przypomniałam sobie, że jedyny moment w podróży, kiedy wcześniej źle się czułam i miałam rozstrój żołądka, miał miejsce dokładnie wtedy, gdy wracaliśmy z kolejki wysokogórskiej w Patriacie, w Pakistanie. Ta-dą! Nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła sposobu na zweryfikowanie tej tezy. Odstawiłam leki i zaczęłam jeść normalne jedzenie - również tłuste, smażone i pikantne. Choroba wysokościowa sama ustępuje: po zejściu poniżej 2500 lub po zaaklimatyzowaniu się na danej wysokości, więc nawet jeśli wcześniej zbierało mi się na wymioty, to teraz organizm powinien przyjąć jedzenie. Najwyżej znów zwymiotuję i będę wiedzieć, że to jednak nie AMS. Jednak nie zwymiotowałam, biegunka też się schowała, w nocy mogłam spokojnie spać. Taka historia. Dowiedziałam się o sobie nowej rzeczy. Droga do poznania trochę wyboista, ale poznałam swoje granice i to się liczy. 

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Triund cz. 1 - "Recycling makes me so happy"

Zapomniałam dodać - Dharamshala i jej okolice (McLeod, Dharamkhot, Baghsu) to również miejsce wolontariatów. Krótko i długoterminowych. Można brać udział w konwersacjach językowych, można opiekować się psami ("...by pomóc im wydostać się z kręgu cierpienia"), można też zbierać śmieci na górskich szlakach. Ostatnia opcja najbardziej do nas przemówiła (chociaż w konwersacjach również wzięliśmy raz udział). Przed wyruszeniem na dwudniowy wypad w góry zaopatrzyliśmy się więc w jutowe worki na śmieci.

Największym zagrożeniem dla naszej planety jest przekonanie, że ktoś inny o nią zadba.

Zaczęliśmy z Dharamkotu około ósmej rano i już po pierwszych 40 minutach poczuliśmy, że to będzie wyzwanie. Worki szybko się zapełniały - plastikowe butelki, niektóre fantazyjnie zatknięte za kamienie, ukryte za mchem, komponujące się z otoczeniem (?) opakowania do chipsów, tetra paki po soczkach, aluminiowe puszki po napojach energetyzujących, papierki po cukierkach, gumach, ciasteczkach, blistry po tabletkach, folijki, rurki do picia, uszkodzone okulary, podeszwy od butów, breloczki - powidoki dramatów, strat i małych przyjemności.

Śmieci chodziły parami. Łatwo mogliśmy ocenić, które miejsce to typowy punkt dla złapania tchu na szlaku (tu jest więcej śmieci), a które miejsca są na tyle wymagające, że należy je po prostu sprawnie przejść (tutaj śmieci nie było prawie w cale). Wiele opakowań porzuconych na szlaku miało zieloną kropkę - znak, że to był produkt wegetariański... co z tego, bosz, co z tego, jeśli potem to ląduje w naturze i zanieczyszcza otoczenie i jest równie nieprzyjazne dla środowiska naturalnego, jak produkty non-veg.

A jednak brnęliśmy pod górę, schylaliśmy się co parę kroków i zapełnialiśmy nasze worki. Na całym szlaku spotkaliśmy może 3-4 kosze (zapełnione). Wcale nie ułatwia to ludziom w zachowywaniu porządku. Ale też nie jest to usprawiedliwienie dla pozostawiania śmieci za sobą (w tyle głowy mantra "pozostawiaj za sobą tylko ślady stóp, zabieraj ze sobą tylko zdjęcia i wspomnienia pięknych widoków"). Co jakiś czas wyprzedzały nas osiołki i konie z tobołkami. Dźwigały wodę i inne produkty, które później turyści i turystki, po dotarciu na szczyt zakupią i skonsumują. I mam nadzieję wyrzucą potem opakowania do śmieci a jeszcze później te same osiołki zabiorą te śmieci na dół... gdzie mam nadzieje ktoś zrobi z nimi coś sensownego a nie po prostu spali. Ech. Tak się to kręci w kółko.


Szłam pod górę i fantazjowałam o tym, że w tych warunkach świetnie sprawdziłaby się kolejka grawitacyjna - korzystają z takich w Nepalu. Ciężar spuszczony z góry wciąga ciężar z dołu. Tyle trudu mniej - ...tyle pracy mniej. Może dlatego nie wszędzie takie rozwiązania cieszą się powodzeniem - ich wprowadzenie równałoby się z koniecznością zmiany pracy, a to zawsze stresujące. Dlatego coś, co mogłoby się zmienić, się nie zmienia i osiołki suną ze swoimi opiekunami codziennie z dołu do góry i z powrotem.

Ku mojemu zaskoczeniu, gdy tak szliśmy w górę, osoby które nas wyprzedzały, zwracały na nas uwagę. Zagadywały, próbowały zrozumieć, dlaczego robimy taką absurdalną rzecz, dziękowały. W jednym przypadku dziewczyna wręcz nakręciła z nami krótkie video - to był świetny moment, by zareklamować lokalną organizację Waste Worriors, która specjalizuje się w takich śmieciowych spacerach i której działanie zainspirowało nas do zbierania śmieci w drodze na Triund. Po krótkim wywiadzie jej partner poprosił w małym sklepiku na szlaku o jutowy worek WW i od tej pory już nie tylko my byliśmy dziwakami w drodze na szczyt. Jest moc!

...ale chwile uniesienia nie trwają wiecznie. Stopniowo zbieranie śmieci stawało się coraz trudniejsze - nie to, że było ich coraz więcej, raczej - coraz mniej siły w moich rękach, nogach i plecach. Tuż przy szczycie ograniczyliśmy się do zbierania tylko najbardziej bulwersujących śmieci. Potem było jeszcze trudniej... dlaczego? O tym opowiem w kolejnym odcinku :)

*** Przerwa na reklamy ***

W Dharamshali mieliśmy okazję obejrzeć wystawę, która prezentowała myśl buddyjską w kontekście zmiany klimatu. Piękne plakaty wykonane techniką tanka tłumaczyły naukę o klimacie, odnosiły się również do postaw promowanych w buddyźmie. Zwracały uwagę na to, że przyczyna zmiany klimatu tkwi w naszym przywiązaniu do wygód, przedkładaniu swoich potrzeb ponad dobro otoczenia, w stylu życia bez współczucia dla innych istot. Znalazł się również plakat z rozwiązaniami (nie - zbieranie śmieci nie było tam wymienione ;)) - uprawiaj ogródek, korzystaj z transportu publicznego, rozważ konsekwencje środowiskowe przed tym jak wykorzystasz zasoby, wspieraj tych, którzy działają na rzecz ochrony klimatu, głosuj na tych, którzy przejmują się zmianą klimatu. To tylko wybrane rozwiązania, jest ich więcej :)


niedziela, 10 kwietnia 2016

Ile procent Tybetu w "Małym Tybecie"?

W McLeod przechodzimy przyspieszony kurs historii Tybetu. Początki przedbuddyjskie, przyjęcie buddyzmu i szukanie kolejnych wcieleń Dalajlamy i Panczenlamy, stopniowy rozwój kraju, udane negocjacje z Brytyjczykami, by Wyżyna Tybetańska zachowała autonomię i nie stawała się kolejną kolonią Korony. I buch - ekspansja chińska, utrata niepodległości, wcielenie do obcego państwa, exodus Tybetańczyków. Dalajlama wśród nich - najpierw przez góry dostaje się do Mussoorie, potem powołuje rząd na uchodźstwie w Dharamshali. Indie pozwalają, by okolice te stały się Małą Lhasą, przyjmują uchodźców, podczas gdy w Tybecie Chiny stopniowo osiągają coraz większe wpływy. Osiedlają "swoich" ludzi, eksploatują surowce naturalne, kładą nowe tory kolejowe, by wspierać swój handel i jeszcze zwiększyć tempo "chinizacji". Coraz trudniej Tybetańczykom w Tybecie kultywować swoje zwyczaje, żyć w zgodzie z pieśniami, które wytyczają rytm dnia - pracy i obowiązków domowych. Pieśni giną, a ludzie płoną. Dlatego to ważne, by kultura tybetańska żyła i rozwijała się poza granicami Tybetu. Pieśni tutaj nie brzmią co prawda tak samo (w odczuciu poznanej przelotem Tybetanki), nie są tak głębokie. Ale ktoś musi je zapamiętać i śpiewać, by - gdy Tybet ponownie osiągnie niezależność i wolność - pieśni znów mogły wrócić na swoje miejsce i nieść się wraz z wiatrem po najwyższej wyżynie na świecie zamieszkałej przez ludzi.


Chodzę więc ulicami McLeod i patrzę z szacunkiem na Tybetańczyków dookoła. Czuję, że gdzieś pod tą zbroją utkaną z szacunku boksuje jednak jak zwykle Mała Krytyczka we mnie. Ale uciszam ją. Nie rozumiem tej sytuacji na tyle dobrze, by wydawać osądy. Dlaczego mnisi mają smartfony? Dlaczego oglądają seriale w restauracjach? Dlaczego spędzają czas w kawiarniach i jedzą pyszne dania o każdej porze dnia i nocy? Skąd mają pieniądze? Skąd mają konta bankowe? Dlaczego stoją tutaj obok mnie w kolejce do bankomatu? Ciiii - nic nie wiesz. Kultura się zmienia, czasy się zmieniają, śluby ulegają liftingowi, wszyscy mamy prawo się rozwijać i zmieniać. Smartfon może cię uzależnia - komuś innemu służy jako tuba dla promocji swojej kultury i niezależnych informacji o losach Tybetańczyków. Może ty się wkręcasz w seriale i nimi emocjonujesz - przez kogoś mogą przepłynąć niezauważalnie, jak rzeka, nie mącąc spokoju umysłu. Nic nie wiesz. Każda z osób, które spotykasz na ulicy, toczy walkę, o której nie masz zielonego pojęcia. Więc odnoś się do nich z szacunkiem. Zawsze.

W świątyni Dalajlamy, podczas "argumentowania". Każde uzasadnienie dosadnie
podkreślanie klaśnięciem. O tak!

sobota, 9 kwietnia 2016

Backpackerski świat

Gwałtowna zmiana klimatu. Z Amritsaru udaliśmy się prosto do Dharamshali, a dokładnie do McLeod Ganj. To oaza dla uchodźców i uchodźczyń tybetańskich. To również raj dla backpackersów. Przedziwne połączenie. Dwa, tak różne światy, które nawzajem na siebie wpływają. Uspokajają się nerwowe dusze poszukiwaczy przygód i podróży. Rozluźniają tradycje przyniesione z Tybetu. Powstaje natchniony duchem oporu i wolności-bez-przemocy raj kawiarniano-rekreacyjny.

Po jednej stronie hotel za hotelem i/lub restauracją, po drugiej stronie ulicy
szkoła dla młodych mnichów i mniszek tybetańskich.

Chodzimy stromymi ulicami McLeod. Na każdym kroku spotykamy niebieskie ptaki, wolne duchy nieprzypisane do miejsca, dready, szarawary, wypłowiałe barwy, wytarte ubrania, tatuaże, błędny wzrok, zapadnięte policzki, ogorzałą słońcem skórę, czasami wszystko skupione w jednym ciele, czasami rozdzielone po równo pomiędzy paroma osobami. Każda z tych postaci, rozpatrywana osobno, wydaje się wyjątkowa. Chodzą jednak tymi samymi ulicami. Widujemy je seriami, w grupach. Razem wyglądają groteskowo. A pośród nich my. Równie zabawni.

Codzienna prasówka w kawiarni. Tym razem na tapecie fale upałów przetaczające
się przez Indie. W zeszłym roku ze względu na temperatury +40 stopni umarło 2300
osób. Minione miesiące 2016 były cieplejsze niż rok temu, więc przewidywania
nie są optymistyczne.

I na dodatek czuję się tu dobrze. Podoba mi się wielość miejsc z widokiem na góry, gdzie możemy zjeść pyszne banany z jogurtem polane miodem. Podoba mi się to, że moje szlaki codziennie przeplatają się z drogami Tybetańczyków. Jemy w tych samych miejscach, pijemy te same lemoniady stolik w stolik, jeździmy tymi samymi autobusami. Nawet nasz hotel prowadzony jest przez mnichów z Karnataki. W gruncie rzeczy podoba mi się też to wysokie zagęszczenie na metr kwadratowy podjętych wcześniej decyzji o życiu w drodze, o życiu z dala od domu, o życiu, w którym droga jest domem. Jednocześnie to tutaj po raz pierwszy zaczynam czuć, że mam ochotę wrócić do domu. Jeszcze nie teraz, ale niedługo. I to uczucie również mi się podoba.

Szczegóły logistyczne: W okolicy Dharamshali jest parę mniejszych miejscowości - McLeod Ganj, Dharamkhot, Baghsu. Rozsiane po górach domki z oddali zlewają się w jedno rozstrzelone przestrzennie siedlisko ludzkie. Łatwo można się pomiędzy nimi poruszać i dlatego w skrócie mówi się na to miejsce Dharamshala, nawet jeśli to jest de facto już inna miejscowość. Wszystkie one są podobne do siebie i różne jednocześnie. Najlepiej poznaliśmy McLeod i jego tybetański feel, Dharamkhot i Baghsu to dla mnie już tylko raj backpackerski, bez dodatku odmiennej kultury. Nawet kuchnia indyjska nie jest tam podstawą, normą są raczej "kontynentalne" śniadania, space cookies i tzw. Baghsu cake, czyli lokalna wersja Millionair's shortbread, brytyjskich ciasteczek z polewą karmelowo-czekoladową.

piątek, 8 kwietnia 2016

Złota świątynia

Do Amritsaru ściągają setki tysięcy ludzi. My znaleźliśmy się tutaj, ponieważ to pierwsze większe miasto po przekroczeniu granicy z Paku. Inne osoby ciągną tutaj ze względu na Złotą Świątynię - najważniejsze miejsce pielgrzymkowe dla Sikhów.


Udaliśmy się tam i my, z ciekawością i oczekiwaniem na jakieś głębsze doznanie. I potem, już do końca wyjazdu z tego miasta starałam się uchwycić, co sprawiło, że żadnego duchowego uniesienia nie zaobserwowałam. Nie chodzi nawet o to, że nic nie poczułam. Szłam tam bez intencji. Po prostu patrząc na tłumy, przetaczające się przez świątynię jak w fabryce, nie byłam w stanie dostrzec duchowej refleksji.


Bezpośrednio przy świątyni znajdują się również hangary gościnne dla pielgrzymów. Dla osób, które tam się zatrzymują świątynia to również miejsce noclegu, posiłków, popołudniowych drzemek i codziennej toalety. Dookoła basenu z uświęconą wodą, w której zanurzają się poszczególne osoby, ciągną się krużganki. Tam ludzie spędzają czas, kimają, siedzą i rozmawiają w grupkach. Ponad nimi wesoło furkają zastępy wiatraków. Może to właśnie ten widok sprawił, że rozproszyła się mistyczna aura? Może byliśmy tam w nieodpowiednim momencie lub w nieodpowiednim miejscu?


*** Wieczorem kolejki do głównej relikwii umieszczonej pośrodku jeziora niemalże tak samo długie, jak wcześniej. Coś się jednak zmieniło, słychać namiętne śpiewy. Dobiegają z samego środka. Może to tam dzieje się magia, tylko nam nie chce się stać parę godzin w kolejce, by jej doświadczyć?

P.S. Ze Złotej Świątyni najlepiej zapamiętam stołówkę. Każda pielgrzymująca osoba może tam dostać za darmo ryż z dalem i warzywami oraz słodkawą kaszkę na deser. Każda osoba. W praktyce jest to 60-80 tysięcy osób dziennie, w dni świąteczne więcej. Ponad wejściem słowa, które nastrajają do tego, by nawet takie przyziemne doświadczenie jak spożywanie posiłku potraktować jako lekcję życia: Jem, co jest mi ofiarowane.

Sekcja obierająca czosnek, który trafi zaraz do garów z dalhem dla tysięcy pielgrzymów

...oraz sekcja zajmująca się imbirem

Szczegóły praktyczne:
Wokół centrum pielgrzymkowego jest wiele hoteli - łącznie z noclegiem za grosze w samej świątyni. My wybraliśmy jednak nieco oddalony od centrum, upadły hotelik. Zysk? Cisza! :)