czwartek, 31 marca 2016

Co w trawie piszczy

Codziennie robimy prasówkę przeglądając newsy na tribune.com.pk i aljazeerze, czytając Dawn podkradziony z hostelu, w którym się zatrzymaliśmy czy rozszyfrowując artykuły z gazet, na których podają nam tłuste parathy i roti w ulicznych restauracjach.

A w gazetach...
Zamach w Lahore przeprowadzony przez pakistańskich Talibów, wspieranych przez siły z zagranicy, m.in. przez indyjskiego szpiega złapanego właśnie w Beludżystanie.
Protesty na ulicach Islamabadu w związku z egzekucją człowieka, który zabił pewnego gubernatora, który bronił pewnej kobiety oskarżonej o bluźnierstwo przez kłótnię z inną kobietą o miskę wody.
Wizyta Rouhaniego, prezydenta Iranu, podczas której przypieczętowano decyzję o dokończeniu gazociągu Iran>Pak. Arabia Saudyjska oczekuje, że Pakistan się określi, z kim trzyma i czy aby na pewno z Iranem.
Mecz w krykieta między Pakistanem a Indiami, jako sygnał odwilży. News o tym, że szpieg indyjski dostał się do Beludżystanu przez Iran. Iran twierdzi, że nic o tym nie wie. Indie żądają, by Iran określił się z kim trzyma, więc znów napięta sytuacja Paku-Indie... no i jeszcze Chiny.
Tak, Chiny też są tu mocno obecne - marzy im się autostrada przez Himalaje i Beludżystan, by umożliwić szybszy załadunek kontenerów Made in china na statki, co popłyną w siną dal. Ale co z tymi Talibami na granicy z Afganistanem? Pakistan podejmuje kolejne operacje przeciwko ekstremistom i zachęca Chiny do inwestycji również w Pundżabie licząc na załagodzenie w ten sposób kryzysu energetycznego. uf.

Próbuję zrozumieć ten skomplikowany obraz, złożony z elementów wzajemnie ze sobą połączonych. Widzę w tym balansowanie pomiędzy dwoma siłami decydującymi o kształcie Pakistanu i próbę ich pogodzenia - liberalnej demokracji i szariatu. Widzę szukanie sprzymierzeńców w świecie, gdzie twój przyjaciel nie jest moim przyjacielem. A pomiędzy tym wszystkim - próbę zapewnienia mieszkańcom i mieszkankom bezpieczeństwa, dostępu do energii, żywności i edukacji i szukanie drogi do rozwoju pomimo wielkich funduszy wykładanych na militaria. Trochę podziw. Mnie zmęczyło samo pisanie tego posta. Co dopiero bycie w tym na co dzień i podejmowanie decyzji w imieniu 180 milionów tak różnych osób. Szacunek.

I znów zasoby Muzeum w Lahore przychodzą z pomocą, by móc
wizualnie odnieść się do treści posta. Zestaw znaczków,
obrazujących ważne polityczne kwestie, którymi Pakistan żył na przestrzeni
ostatnich dziesięcioleci i wciąż nimi żyje. 

środa, 30 marca 2016

Największe słońce i najgłębszy cień

Pierwszy spacer ulicami Lahore odbyliśmy w ekstazie. Trudno mi było uchwycić, co jest takiego genialnego w tym mieście, ale zdecydowanie to było to! Może zadziałał efekt wypuszczenia ze złotej klatki? Po raz pierwszy w Pakistanie mogliśmy w końcu swobodnie się poruszać. Zatrzymywać się w miejscach, które przykuły naszą uwagę. Zmieniać tempo spaceru, kiedy mieliśmy na to ochotę. Korzystać z mapy i samodzielnie wytyczać trasę.

Myślę jednak, że było w tym coś znacznie więcej:
Nostalgiczne wspomnienia z Kampali. Szerokie, ciepłe ulice, palmy i drzewa, których nazw nie znam, krajobraz mieniący się kolorami błękitu, zieleni i ceglanej czerwieni... mnóstwo motorów i hałas, który nie przytłacza a dodaje mocy.



Zachłyśnięcie się architekturą łączącą wpływy brytyjskie z lokalną stylistyką. Widziałam miasta, które odrzuciły swoje kolonialne oblicza - w Melakce serce miasta bije dzisiaj gdzieś indziej, stare pozostałości kolonialnej architektury smutnie niszczeją. W Lahore poczułam, że budynki i cała symbolika związana z ich powstaniem została przejęta przez niepodległy Pakistan. Budynki tętnią drugim życiem, są zadbane. Dorasta i kształci się w ich wnętrzach kolejne pokolenie Paku.


Kontrast z surowością Iranu. Tutaj też Islam kształtuje fonosferę i oblicze miasta, dyktuje sposób ubioru... robi to jednak z większym luzem, z wyczuciem koloru a nawet z przymróżeniem oka, gdy pstrokate chusty zsuwają się na ramiona lub ich wcale nie ma.


Posmak Indii, których jeszcze nie znam, ale które już mogę sobie dokładniej wyobrazić.



... no i jastrzębie. Krążą nad miastem w stadach. Są mniejszymi i większymi czarnymi punkcikami na niebie ponad Lahore. Czasami nurkują w dół w kierunku chodników. Uczynni ludzie zostawiają im surowe mięso, którym się żywią. Widok polującego ptaka 2 metry od ciebie - bezcenny.



Drugi spacer, kolejnego dnia, dla równowagi dostarczył całkowicie odmiennych doświadczeń. Nagle czuję pył w nosie, gardle, w oczach. Słyszę wszystkie klaksony, daję słowo, słyszę ich więcej niż poprzedniego dnia, narastają, uszy bolą. Widzę zmęczenie osiołków, które dreptają ulicami pomiędzy auto-rikszami i motorami, ciągnąc wozy z ciężarami, dysząc ze zmęczenia. Uderzają mnie kontrasty, piękne ubiory przeplatają się z łachmanami, ręce wyciągnięte w geście powitania i ręce żebrzące, zapach kwitnących drzew i rozkładających się śmieci, tak dużo śmieci. Gdzie były wczoraj? Upadek z wysokości bardziej boli. A może to po prostu różnica temperatur. Wczoraj było chłodniej, dzisiaj typowo - 34 stopnie.

To nie Witkacy, ale jedno z malowideł, które przykuły moją uwagę
podczas wizyty w tutejszym muzeum.
Tak, chyba tak właśnie się tu czuję,
ten obraz idealnie to uchwycił ;)

Talism-e-Hosh Rubba, autor: Allah Bakhsh, zbiory Muzeum w Lahore

Próbuję zrozumieć to miasto i przebić się przez moje subiektywne wrażenia do sedna. Stąd tyle znaków zapytania. Zdecydowanie to najbardziej fascynujące miejsce spotkane podczas tej podróży. You are never born until you visit Lahore (tłum. Nie narodzisz się, póki nie odwiedzisz Lahore). To powiedzenie pakistańskie zmieniłabym na - Umrzeć i narodzić się na nowo - tylko w Lahore

wtorek, 29 marca 2016

Lahore budzi się do życia

Jesteśmy w Lahore. Na drugi dzień po zamachu. Nie wiem, czego oczekiwałam. Miasta pogrążonego w ciszy? Smutku na twarzach ludzi? Rozmów rozpoczynających się od wymiany uwag dot. wybuchu? Paraliżującego strachu wyczuwanego w każdym podmuchu wiatru?
Niczego z powyższych nie zanotowałam. Próbuję to zrozumieć i złagodzić dysonans poznawczy.

W telewizji widzę dramatyczne obrazy. W gazetach czytam artykuły emocjonalnie opisujące wydarzenia niedzielnego wieczora - pełne oburzenia, kategoryczne, krytyczne. To emfatyczne rozgoryczenie nie ujawnia się na poziomie tego, czym dzielą się ludzie w osobistych rozmowach. Nie ma tematu. A jeśli dopytujemy o sytuację, to słyszę "Lahore? Oh, it's safe!".

W mieście powiewają czarne flagi. Domyślam się, że upamiętniają ofiary. Przez kolejne trzy dni w Pakistanie trwa żałoba narodowa. Zamknięte są "atrakcje turystyczne" i niektóre parki. Tłumy na ulicach, korki na jezdni, masy na bazarach nie sprawiają jednak wrażenia kontemplacji straty. Show must go on. Pewnie przesadzam. Pewnie zbytnio to rozpamiętuję. Myślę teraz, że można odczuwać stratę jedną częścią serca, a drugą pompować energię w życie tu i teraz. Bez oglądania się wstecz. Bez poddawania się strachowi.

Pakistańska Komisja ds. Praw Człowieka właśnie opublikowała raport za 2015 rok. Odnotowano w nim 41% spadek ataków terrorystycznych w porównaniu z rokiem 2014. Warto też mieć i tę perspektywę. Sytuacja się poprawia. Choć gdy to piszę, to czuję absurdalonść/niestosowność tego stwierdzenia. Liczby rządzą się inną logiką niż emocje. 

poniedziałek, 28 marca 2016

Wczoraj w Lahore był zamach terrorystyczny

Kompletna zmiana nastroju. W mieście, które od lat uważane jest w Pakistanie za najbezpieczniejsze, wczoraj wieczorem zginęło 70 mam z dziećmi. W niedzielę wielkanocną. Nasz pierwotny plan zakładał przemknięcie Paku, by jak najszybciej znaleźć się w "spokojnym" Pundżabie i znów pudło. Możesz przez parę miesięcy śledzić wiadomości z regionu, by mieć rozeznanie w sytuacji a i tak na taki zwrot akcji się nie przygotujesz.

To w Beludżystanie znaleźliśmy spokój, mimo długiej i niespokojnej granicy z Afganistanem, gdzie w górach swoich pozycji bronią/bronili? Talibowie. Teraz granicę przekraczają uchodźcy afgańscy, którzy uciekają przed Talibami lub ludzie, którzy przez Pakistan chcą wyjechać dalej, do Iranu, za pracą. Policjanci z naszej eskorty zgodnie mówili, że teraz jest tu względnie spokojnie. Ślady po kulach na przednich szybach samochodów, którymi jechaliśmy, opowiadały nam inną historię, ale mam nadzieję to rzeczywiście już przeszłość.

W każdym razie strażnicy również byli przekonani, że w porównaniu z Beludżystanem, w Lahore nic się takiego poważnego nie dzieje. Zaiste, kto by przewidział, ze w świąteczny dzień znajdzie się osoba chętna by, wysadzić się w powietrze w parku rozrywki?

W takiej atmosferze wsiadamy w końcu do pociągu z Quetty do Lahore. To wydarzenie zatrzęsło naszymi dalszymi planami. Przez cały czas zakładaliśmy, że to w Lahore zadecydujemy, jak dalej będziemy podróżować. Chcieliśmy zobaczyć, jak się czujemy tam na miejscu i albo kontynuować poznawanie Paku albo udać się prosto do Indii (40 km dalej). Jednak przez to, że przez cały czas do tej pory w Pakistanie czuliśmy się świetnie (=pewnie, bezpiecznie), zakładałam, że tak szybko Pakistanu nie opuścimy. Teraz już nie jestem tego pewna. Sytuacja jest dynamiczna. Za 24 godzin będziemy w Lahore. Co tam nam podróż przyniesie?

Szczegóły praktyczne:
1. Podróż z Quetty do Lahore trwa jednak 27 godzin... W trakcie pociąg zatrzymuje się na wielu stacjach i można spokojnie wyskoczyć na zewnątrz i kupić ciepły dal i placek roti.
2. NOC można wyrobić nawet w 30 minut a szef "home office" (co to jest home office?) jest w stanie jednym telefonem "zatrzymać" pociąg, by poczekał na dwójkę dzieci we mgle, które dopiero wyrabiają sobie pozwolenie na podróż.
3. Przydaje się spokój wewnętrzny, pogodzenie się z każdym możliwym scenariuszem wydarzeń, delikatny uśmiech na twarzy i mimo wszystko pytanie się, czy nie da się tego szybciej załatwić. Bez dramatu. Da się. Czasami się nie da. Inshallah.

niedziela, 27 marca 2016

Wciąż jest inaczej niż nam się wydaje, że będzie

Jesteśmy wciąż (a może już?) w Quettcie. Podróż z Levis (pakistańską strażą graniczną) zajęła nam jednak dwa dni, a nie jeden. W międzyczasie nocowaliśmy w Danbaldin (1000 rupii za pokój 2-osobowy). Pierwsze 300 km przedwczoraj poszło sprawnie, wczoraj jednak było naprawdę ciężko. Zmiany pojazdów co kilkanaście kilometrów. Change, change, change. Kołowrotek w głowie.

Na początku podróży z Levies nawet miałam przytomny umysł i robiłam zdjęcia...

Czasami podróżowaliśmy obok kierowcy, czasami na pace. Na pace więcej widać. Teoretycznie zdjęcia lepiej wychodzą, ale wiatr zawiewał spaliny w naszą stronę. Prawie żadnych zdjęć więc nie zrobiłam. Bezsilnie patrzyłam na piękne pustynne pustkowia i małe wioski, które mijaliśmy po drodze, z charakterystycznymi pękatymi kominami cegielni i wstrzymywałam oddech, by jak najrzadziej wdychać spaliny diesla i mimo wszystko starałam się zapamiętać widoki, których uwiecznić aparatem nie miałam siły.

Przez parę minut to się sprawdza - ale wstrzymywanie oddechu przez parę godzin? W efekcie pewne fragmenty przemierzyliśmy jak w letargu, z półprzymkniętymi oczami, z chustami przy twarzy, bez świadomości, czy to jest 5, 10 czy 15 samochód, który nas wiezie.

Podczas przesiadek z jednej paki na drugą witało nas zawsze parę uśmiechniętych twarzy. Część to byli policjanci, którzy właśnie nas wieźli, część to ci, którzy właśnie nas zabiorą, pozostali to ci, którzy pracują na danym check poście i po prostu są tu, by popatrzeć, lub nas wylegitymować. Na początku pamiętałam, komu należy powiedzieć szukria w podziękowaniu, komu salam alejkum na przywitanie, z kim się pożegnać - hodafez! W momencie, gdy zmęczenie sięgnęło zenitu straciłam rozeznanie. Postacie zmieniały się jak w młynku, przesiadki były coraz częstsze, imiona strażników się poplątały, nowym osobom mówiłam do widzenia, ze "starymi znajomymi" witałam się na nowo. Pewnego rodzaju porażka towarzyska.

Czasami droga wyglądała tak...

...czasami tak...

...a czasami zupełnie nie dało się przejechać :)

Gdy wysiediliśmy w Quettcie na stacji kolejowej, by kupić bilet na pociąg i ja i Adam czuliśmy, jak drżą nam nogi i ręce. Po prostu ze zmęczenia. Bilet był droższy niż przewidywaliśmy (ok. 1200 rupii na osobę) - ktoś powinien to w końcu głośno powiedzieć: w internecie znajdziecie tylko przestarzałe informacje. Policja zawiozła nas do hotelu, gdzie myśleliśmy, że po prostu wypoczniemy i nabierzemy sił przed długą podróżą pociągową następnego dnia... ale było inaczej.

W Bloom Star (3000 rupii za pokój 2-osobowy, bez jedzenia) od obsługi hotelu dowiedzieliśmy się, że zostaniemy wpuszczeni do pociągu tylko z kwitkiem NOC. Znów research internetowy wprowadził nas w błąd - wcześniej znalazłam relacje osób, które jechały Quetta Express, bez tych administracyjnych ceregieli. Nie wiedzieliśmy, że jest to obecnie wymagane... Po drodze żaden z kilkudziesięciu policjantów/strażników granicznych też się nas o to nie pytał. Ciekawe, co myśleli policjanci, którzy pomogli nam kupić wczoraj bilety na pociąg i nawet się o NOC-u nie zająknęli.

Obecnie czekamy na decyzję - czy możemy wsiadać zaraz do pociągu (jest 8 rano, pociąg odjeżdża o 10). Czy mamy "kiblować" w pokoju hotelowym przez kolejną dobę lub dwie. Jest właśnie weekend, to wszystko komplikuje sprawę. To be continued. Już niczego nie przewiduję, po prostu płyniemy z prądem.

p.s. Dzisiaj nie wyjechaliśmy z Quetty. Nie udało się przeskoczyć biurokratyzmu. Kolejna szansa - jutro rano! Na szczęście sprawdza się rada Akbara (z Bam) - wiekowego człowieka, który prowadzi tam kultowy hostel, w którym nie dane nam było przenocować. Poszliśmy do niego po praktyczne wskazówki, jak podróżować przez Pakistan, ponieważ zatrzymują się u niego dziesiątki osób, które podobnie jak my przemierzają tę trasę. Ku mojemu zaskoczeniu nie powiedział nam nic konkretnego poza tym, byśmy mieli otwarte serca i to nam pomoże. Stosujemy się do tej porady (jeśli zmęczenie nie góruje nad naszymi instynktami) i czujemy, jak pomocni są ludzie dookoła i jak bardzo chcą nas chronić i bezpiecznie prowadzić do przodu. Wesołego Alleluja. 

czwartek, 24 marca 2016

Nuda

Tego się nie spodziewaliśmy. Plan na to, jak dostać się do Lahore, okazał się niemożliwy do wykonania. Coś musiało się zmienić w sytuacji w Beludżystanie i obecnie turyści nie mogą podróżować autobusami z Taftanu (na granicy) do Quetty (położonej 600 km dalej). A właśnie w ten sposób chcieliśmy się dostać do początkowej stacji Quetta Ekpress - pociągu, który w 24 godziny zawiezie nas do samego Lahore.

Po sprawnym przekroczeniu granicy Mir Javeh - Taftan zostaliśmy zaprowadzeni do kolejnego budynku, gdzie znów pokazywaliśmy paszporty, gdzie znów spisywano nasze dane i gdzie okazało się, że mamy w tym miejscu poczekać do kolejnego ranka. Kolejnego ranka. A była 12 popołudniu. Na początku potraktowaliśmy to jako żart - jako to? Autobus odjeżdża za trzy godziny, tutaj niedaleko, z placu głównego w Taftanie i my tam nie możemy po prostu pójść?

Miejsce, które niespodziewanie stało się dla nas guesthousem.
To tutaj po raz pierwszy skosztowaliśmy pysznego pakistańskiego żarcia :)

Wiedzieliśmy, że od granicy towarzyszyć będzie nam eskorta, ale z dotychczasowych relacji umieszczonych w internetcie wynikało, że policjant po prostu towarzyszy w podróży autobusem. Teraz okazuje się, że czekamy na to, by rano policja zawiozła nas do Quetty swoim samochodem. Dodatkowo będziemy musieli przenocować w Quettcie w hotelu i dopiero pojutrze wsiądziemy do pociągu. Przygoda, przygoda. Adam urodziny spędzi więc w przedziale pociągu ;)

Szczegóły logistyczne:
1. Ponoć w Zahedanie też jest pewne rondo, z którego odjeżdżają savaris (coś w rodzaju taksówek, w żółtym kolorze) do granicy z Pakistanem. Na nie nigdy nie dotarliśmy. Chcieliśmy do krańców Iranu dojechać minibusem. Ale na dworcu wszyscy zgodnie mówili, że tych minibusów nie ma (może ze względu na to, że akurat trafiliśmy na weekend?). Z dworca do granicy odjeżdżają za to savaris. Za kurs ponad 45 km zapłaciliśmy po targowaniu się 35.000 tumanów / osobę. Jest to ciut mniej niż to, co czytałam w relacjach ludzi z internetu i parę razy więcej niż to, co sugeruje przewodnik. Nie wiem, czy przepłaciliśmy, czy z sukcesem wynegocjowaliśmy dobrą cenę. Ważne, że w efekcie dojechaliśmy do granicy (z przygodami, bo taksówka się po drodze zepsuła i musieliśmy wracać do miasta i zmieniać auto. Nasze plecaki łatwo przenosić, ale jechaliśmy jeszcze z jednym panem, który wiózł ze sobą dwie butle gazowe, parę kartonów i żelazny wózek do przewożenia całego dobytku mocowany misternie na dachu... eh).

2. Warto mieć w zapasie trochę gotówki "na stracenie", by mieć swobodę w ustalaniu ceny z przewoźnikami. A jeśli transakcja nadspodziewanie dobrze wyjdzie, to po stronie pakistańskiej można wymienić wszystkie riale na rupie. Dolary też można tam wymienić. Kurs bez szału, ale jak na sytuację bez pola manewru - mogliśmy kupić kasę tylko od jednego pana - to całkiem spoko wyszło. 100 rupii za 1 dolara (tego dnia oficjalny kurs to było 104 rupie za 1 dolara). Gdy wymienia się większe nominały (+100) to kurs jest korzystniejszy.

3. Jedzenie! Słyszeliśmy tę poradę wcześniej i zgodnie z nią, choć trochę bez przekonania, kupiliśmy jedzenie na dwa dni przed przekroczeniem granicy. To była bardzo dobra decyzja. Gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z naszym planem może i nie potrzebowalibyśmy tej wyprawki. Doświadczenie pokazało jednak, że nasz plan a rzeczywistość bardzo się różnią. I w rzeczywistości ten zapas jedzenia był zbawienny. Dlaczego? O tym w kolejnym odcinku ;)

środa, 23 marca 2016

Toczące się kamienie z górki

Przyjechaliśmy do Zahedanu, uf. Nie było to dla nas oczywiste, jak się tu dostaniemy i gdzie się zatrzymamy. Rano (jeszcze w Bam) w żołądku czułam lekki stres. Teraz, gdy już siedzimy w małym pokoiku małego hoteliku w centrum Zahedanu, z dobrym nastrojem wyczekuję jutra, kiedy wjedziemy do Pakistanu.

W Bamie próbowaliśmy ustalić, w jakim hotelu możemy się zatrzymać kolejnego dnia (czyli dzisiaj). Informacje z przewodnika były dość skąpe - trzy hotele: z czego jeden super drogi (ponad 70$ za pokój dla dwóch osób), a przy pozostałych adnotacja, że autorom LP i innym podróżnikom nie udało się znaleźć tam miejsca. Kiedyś obcokrajowcom w tanich hotelach pokoi nie wynajmowano - teraz na szczęście jest inaczej. Cieszymy się więc z najtańszego noclegu w hotelu podczas naszej podróży i przymykamy oko (czy raczej nos) na stęchły zapaszek z kibelka, którym przesiąknięty jest pokój. Mamy jednak mięciutkie, czyste koce, wiec koniec końców jest tutaj przyjemnie. Hotel nazywa się Bahar.

Taki widok z okna...

...a taki z ulicy w Zahedanie.

Rano, jeszcze przed wyruszeniem w kierunku Zahedanu, niepokojące również okazało się, że nie ma (już?) autobusów, które odjeżdżałyby z Bamowego dworca bezpośrednio do Zahedanu. Dowiedzieliśmy się jednak, że autobusy dalekodystansowe zatrzymują się na pewnym rondzie i można do nich po prostu wskoczyć na trasie. Wychodzi taniej, ale minus taki, że nigdy nie wiadomo, kiedy autobus będzie przejeżdżał przez miasto, więc należy założyć, że będzie się na tym rondku czekało przynajmniej godzinę.

Dzisiaj mieliśmy jednak farta, nie czekaliśmy ani minuty. Czasami w takich momentach czuję się jakbym grała w bardzo rzeczywistą przygodową grę komputerową. Chodzisz sobie po okolicy, zbierasz przedmioty i zagadujesz do ludzi i nigdy nie wiadomo, która z tych rzeczy lub konwersacji okaże się kluczowa dla przejścia do kolejnego levelu.

Teraz będzie taki fragment, który zapisałam głównie dla siebie, by sobie to w głowie poukładać, ale jak chcesz możesz przeczytać, może coś zrozumiesz. A może nie ;)

Próbuję odtworzyć łańcuch zdarzeń, który doprowadził nas do takiego pozytywnego rozwoju sytuacji, ale nie jestem w stanie odnaleźć "początku".

Czy ta pierwsza "dobra decyzja" to był pomysł, by poprosić panią recepcjonistkę w Bamie o zadzwonienie do wybranych hoteli w Zahedanie, by sprawdzić, czy nas przyjmą?

Czy może kluczowy był pomysł, by wymienić jeszcze na wszelki wypadek 20 dolców na riale i mieć spokojną głowę, że starczy nam na wszystkie ewentualne wpadki transportowe? W ten sposób spotkaliśmy się ponownie z przewodnikiem, którego poznaliśmy dzień wcześniej. Przez znajomego wymienił kasę, a potem podrzucił nas w odpowiednie miejsce na to tajemnicze rondo akurat w momencie, gdy stał na nim autobus do Zahedanu i jeszcze zdążył zadzwonić ponownie do "naszego" zahedańskiego hotelu i spisał listę innych - tańszych - hoteli, na wypadek gdyby hotel, w którym mieliśmy zaklepane miejsce okazał się za drogi (a okazał się za drogi).

Czy może kluczowe było tutaj stukanie do bram guesthouse'u Akbara w Bamie, gdy ten był na chwilkę zamknął swój dorobek i wyskoczył na miasto spotkać się z przyjaciółmi? Nie wiedzieliśmy, że to zamknięcie jest chwilowe i spędziliśmy co najmniej godzinę szukając innego miejsca, na które byłoby nas stać (w ten sposób trafiliśmy do hotelu, w którym była ta recepcjonistka, która wykonała potrzebne telefony, gdy nam się już skończyła kasa na irańskiej karcie, a hotel ten należał do sieci, która również ma swoje droższe i tańsze miejsca w Zahedanie i w jednym z nich właśnie jesteśmy).

Czy kluczowe było złapanie stopa dwa dni temu w drodze do Kerman, dzięki czemu poznaliśmy cudownego Mortezę i genialną Parvi, z którymi w drodze spędziliśmy w sumie dwa dni? To oni między innymi pomogli nam znaleźć hotel w Bam (Morteza stargował ok. 70 tumanów z wyjściowej ceny 170 za pokój trzyosobowy).

Czy w końcu znaczenie dla tego momentu, w którym jesteśmy obecnie, miało nocowanie u hosta w Kermanie, u którego również nocował inny Adam, który mówi w farsi, z którym spędziliśmy trzy dni i który w paru momentach skutecznie wykorzystywał swoją znajomość lokalnego języka? ...przede wszystkim podczas zwiedzania majestatycznej twierdzy Bam w efekcie czego dowiedział się, że Akbar Guesthouse wcale nie jest zamknięty i że możemy wieczorem tam wpaść, by wypytać się o potrzebne informacje związane z podróżą do Pakistanu? Miejsce to jest kultowym stopem dla osób, które tak jak my planują granicę irańsko-pakistańską przekroczyć lądem - a gdy już wpadliśmy do Akbara na wieczorną herbatę to spotkaliśmy tam Mohamada - przewodnika, który podrzucił nas na autobus.

Nie wiem, która z tych sytuacji okazała się kluczowa. Pewnie nie wymieniłam nawet większości zbiegów okoliczności, które sprawiły, że teraz oto tu jesteśmy, w dobrych nastrojach przed udaniem się w kolejne nieznane.

Szczegóły logistyczne:
1. W Bamie autobusy dalekodystansowe zatrzymują się na rondzie na obrzeżach miasta. Po prostu jadą przed siebie główną trasą Kerman-Bam-Zahedan i nie zjeżdżają do samego centrum Bamu. Ludzie ze swoimi tobołkami czekają przy stacji benzynowej po wschodniej stronie ronda w kierunku Zahedanu.
2. Inne tanie hotele w Zahedanie oprócz naszego Bahar to Amin i Kavir. Ten ostatni jest gdzieś oceniony w internecie jako miejsce diabelskie ;) Kit czy hit?
3. Monumentalna twierdza w Bam to wystarczający (i jedyny?) powód, by zatrzymać się tu na dłużej. Nawet po trzęsieniu ziemi przed paru laty ten kompleks budowli robi niesamowite wrażenie.

Cisza przed burzą... piaskową.

poniedziałek, 21 marca 2016

Zaraz nas tu nie będzie

Yazd to był ostatni dłuższy przystanek przed kolejnym etapem drogi w kierunku Indii. Za parę dni wjeżdżamy do Pakistanu. Przed nami jeszcze trzy miejscowości Kerman - Bam - Zahedan.

Powoli więc żegnamy się z Iranem. Było nam tu świetnie. Próbujemy ustalić, które miejsce najbardziej nam się podobało, ale tak trudno porównywać ze sobą tak różne miasta. Tym bardziej, że przemknęliśmy przez Iran jak burza (taka, która trwa ponad 3 tygodnie ;)) i bardziej dysponujemy naszymi urywkowymi, jednostronnymi wrażeniami niż pogłębioną, trójwymiarową refleksją. Poza tym Iran poznawaliśmy przez pryzmat ludzi, z którymi spędzaliśmy czas. Więc bardziej zapamiętamy "spotkania" niż "miejsca". Top 10 nie będzie.

Plan na najbliższe dni: Od Yazdu do Bamu jedziemy stopem, potem autobus do Zahedanu a potem coś czym dojedziemy do granicy między Mir Javeh (Iran) a Taftanem (Pakistan). Im dalej przed siebie, tym mniej mamy sprawdzonych informacji. Zaczynają się bardziej "mity" i  "wewnętrzne przekonania, które uważane są za obiektywną wiedzę". W związku z tym brakiem informacji z rzetelnego źródła czujemy się mniej pewnie. Rozpieścił nas stały dostęp do internetu i odwiedzanie miejsc, o których napisano grube tomiska. Powoli kończy się nam kasa na karcie w telefonie i limit 3GB internetu. Pozostaje wiedza ludzi. No, ale jak już zauważyłam wcześniej, różnie z nią jest. Irański Beludżystan (którego głównym centrum jest Zahedan) nie jest zbyt często odwiedzany przez resztę Irańczyków. Tam żyją smoki. Mało przydatna informacja w podróży. Pozostaje zbierać nam informacje na bieżąco i mieć głowę i serce otwarte :)

W jeden dzień dookoła Yazdu

Po noworocznym świętowaniu o poranku od razu wybraliśmy się na wcześniej umówiony całodniowy wypad poza miasto. W planie mieliśmy zwiedzić stare, gliniane, opuszczone miasteczko, świątynię zoroastriańską oraz parę budynków specyficznych dla architektury Iranu (wieże milczenia, wieże gołębie i budynko-zamrażarkę). Bardzo intensywny dzień. Podróżowaliśmy z parą Norwegów i kierowcą, który bardzo się wczuł i był dla nas również przewodnikiem - nie oczekiwaliśmy tego od niego, ale jego porady okazały się pomoce.

Poszczególne punkty wycieczki przedzielone były długimi odcinkami jazdy przez skalistą pustynię. Być może to najfajniejszy element tego dnia. Totalne pustkowia. Góra za górą za górą za górą - układają się w wielowarstwowy krajobraz. Gdy tak sunęliśmy gładką drogą wyobrażałam sobie, jak cudownie byłoby przez tę okolicę jechać rowerem. Mhmmm - kolejny punkt na mojej "bucket list".

Karanagh to glinina wioska, która jakieś 50 lat temu zdecydowała przenieść się o kilkaset metrów dalej. Tak powstała nowa miejscowość, w której mieszkańcy i mieszkanki mają dostęp do prądu i bieżącej wody. Stare budynki pozostawiono samym sobie. Niszczeją, rozpływają się w deszczu (który na szczęście nie pada tam zbyt często) i przyciągają turystów. Po wiosce można chodzić w dowolny sposób - wydeptanymi ścieżkami, skacząc z dachu na dach, przeciskając się przez otwory okienne, murki, dziury i wzniesienia. Pełna dowolność - wujek google mówi, że przynajmniej pod jednym turystą zawalił się słomiano-glinany dach, gdy "testował" jego (nie)wytrzymałość. Frajdą jest chodzenie po tej okolicy i doszukiwanie się aktywności, które działy się / mogły dziać się w tym miejscu. Tu wypiekano chleb, tutaj musiało stale płonąć ognisko, bo takie czarne te ściany, o! tu meczet i wyznaczony kierunek Mekki, co mogło leżeć na tych półeczkach, ale widok z okna! a ten but to co on tutaj robi? Po godzinie spacerowania i snucia domysłów ruszyliśmy dalej.



W tę stronę Mekka. Ponoć ślady wskazują, że w tym miejscu, przed meczetem
była świątynia zoroastriańska. 

Drzewko pistacjowe w mini ogródku

Zwyczajny widok z okna

Wejście do bardzo malutkich pokoi?

Tu na półeczce stał świecznik!

Metaturystyka - gdy turyści są dla siebie nawzajem największą atrakcją

Kolejny przystanek to Chak Chak - czyli "kap kap". Legenda o tym miejscu jest bardziej fascynująca niż to, co zobaczyliśmy. Ponoć kiedyś pewna księżniczka uciekała przed prześladowcami zoroastrian. Gnała przed siebie, uciekała co sił. Pościg był tuż za nią, a ona znalazła się przed pionową ścianą wysokiej góry. Zaczęła się wspinać, lecz wkrótce zabrakło jej sił. Poprosiła skałę, by w jakiś inny sposób ją ukryła. Widziała, że ci, którzy chcą jej wyrządzić krzywdę, są już blisko. Skała przyjęła księżniczkę do swojego wnętrza... i ślad po niej zaginął. Nikt jej nie złapał, ale też nikt już więcej nie zobaczył. Jedynie kropla po kropli zaczęła kapać wprost z tej skały i po dziś dzień mówi się, że to łzy księżniczki, która płakała nad losem wyznawców Zaratustry.

...jeszcze parę zakrętów i 150 schodków i jesteśmy w Chak Chak

Trzy płomienie
- by pamiętać o dobrych czynach, dobrych słowach i dobrych myślach.

Legenda ta ma swój dalszy ciąg - opowiada o tym, jak to się stało, że w miejscu tego źródła powstała świątynia. Niestety, trudno było nam wczuć się w ten nostalgiczny klimat, kiedy dookoła kręciły się dziesiątki osób. Tak, jak już wspomniałam wcześniej No Ruz to dla Irańczyków czas wycieczek i podróży - odczuwamy to na każdym kroku. Nawet miejsca-pustelnie są teraz pełne życia.

Ostatni przystanek to Meybod a w nim parę wynalazków architektonicznych. Najpiękniejszym z nich jest gołębia wieża - urocza nazwa dla miejsca, które powstało po to, by zbierać gówienka ptaków i nawozić nimi pola. Obecnie wnętrze skrzętnie wyczyszczono, nawet zapaszek zniknął. Można podziwiać, jak w tak małej przestrzeni wygospodarowano 4000 małych pokoików dla gołębi. Można też jarać się miękkim światłem wewnątrz i grą cieni - wychodzą tutaj bajeczne zdjęcia.



Szczegóły praktyczne: Była to nasza pierwsza "wykupiona wycieczka". Z reguły sceptycznie podchodzimy do takich atrakcji, ale w tym przypadku nie mieliśmy możliwości dostać się do tych miejsc samodzielnie. Na deptaku w Yazd prowadzącym do Masjed-e Jameh znajduje się biuro jednej z agencji zajmujących się "ekoturystyką". Tam wypytaliśmy o szczegóły i skorzystaliśmy z okazji, że inna para również chciała na taką przejażdżkę się wybrać. Zrzuciliśmy się po 50 tysi tumanów na osobę i hajda :)

niedziela, 20 marca 2016

Yazdaaa!

Oh! Co za miejsce! Pewnie nie do zniesienia latem. My jednak jesteśmy tam dokładnie na przełomie zimy i wiosny. Niechcący strzał w dziesiątkę.

Gdy pytaliśmy parę Polaków poznanych na trasie naszej podróży w innym mieście o to, co powinniśmy zrobić z Yazdzie, usłyszeliśmy: wchodźcie na dachy. Tak też robiliśmy. To miłe, że jest tak wiele hoteli, które przy drzwiach wejściowych reklamują swoje dachy. The most beautiful rooftop view! Można po prostu wejść na dach, pooglądać i sobie wyjść.


Próbowaliśmy również zgubić się w labiryncie uliczek - co również zostało nam polecone przez inne osoby, jako frajda, której nie możemy przegapić. Stety-niestety Adam w telefonie ma naprawdę poręczny GPS i aplikację maps.me, która pozwala na dostęp do szczegółowych map  okolicy bez konieczności dostępu do internetu. Spacerowaliśmy więc uliczkami, ale nie mogę uznać tego za zgubienie się. I tak było miło i nie, nie jesteśmy control freak'ami ;)


Ha - i jak już już zaznaczyłam na tym blogu wcześniej Yazd to miasto słodyczy. Więc nie omieszkaliśmy skosztować lokalnych specjałów - w wyrównanej walce i tak wygrał świeżo wyciskany sok z granata :)

p.s. Julia O. w tym mieście, by ci się również spodobało - otwarte warsztaty tkackie, do których wejść można ot tak po prostu z ulicy :)



sobota, 19 marca 2016

Sport bez punktów

Dzisiaj był dzień siły - oglądaliśmy zawodników ćwiczących tradycyjny sport irański: zurkhane. Poszliśmy tam bez przygotowania, bez sprawdzania z wyprzedzeniem, o co w tym wszystkim chodzi. Dłuższą chwilę zajęło mi zrozumienie, że to nie będzie widowisko walki bezpośredniej. To ćwiczenie siły, wytrzymałości, równowagi, szacunku i bycia we wspólnocie.

Przed rozpoczęciem części oficjalnej jest rozgrzewka, część zawodników rozciąga się na boku, część podnosi ciężary, jeden człowiek uparcie biega po arenie w kółko i rozgrzewa się przez 20 minut w truchcie.


Dookoła stoją rekwizyty. Początkowo nie mamy pojęcia jak się z nich korzysta. Dopiero w trakcie treningu okazuje się, że "drewniane drzwi" robią za sztangi, "pałki bejsbolowe" grubości uda to ciężarki, którymi wywija się w powietrzu a łańcuchy z blaszkami takimi jak w tamburynie (tylko parę razy większymi) to spektakularne metalowe rzeczy, którymi trzęsie się nad głową.


Treningowi towarzyszy przejmująca muzyka - śpiew i bęben. Całość dzieli się na parę części - w każdej z nich inny zawodnik zapodaje nowe ruchy, które reszta osób powtarza. Na początku rozciąganie, parę pozycji z jogi, parę pozycji, których wcześniej nie widziałam na oczy. Ważne jest, by wszystkie ruchy wykonywać w rytmie. Nawet nie chodzi o to, by wszystko tak samo wykonywać. Ważne, by co jakiś czas spotykać się w tym samym momencie w ukłonie, w schyleniu, w psie z głową do dołu. Poza tym można inaczej się wyginać, a nawet podskakiwać i wirować w powietrzu.


Kolejne części ćwiczą kolejne partie mięśni, wszystko prowadzi do momentu, gdy rozgrzani już zawodnicy popisują się skokami i piruetami - kto dłużej, kto szybciej, kto stabilniej. Jest w tym doza rywalizacji, ale jest też współpraca i szacunek - każdy ćwiczy w taki sposób w jaki może, na ile pozwala wiek, doświadczenie i ciało. Na jednym ringu spotykają się starsi mężczyźni, spokojnie po sześćdziesiątce i młodzi, którzy ledwie rozpoczęli nasty rok. Najwięcej jest dwudziestolatków. Wszystkich łączy jednak rytm i wspólne wykonywanie podobnych ćwiczeń. Tak, jest w tym coś, z błędnego wirowania derwiszy. Sufizm jako leitmotiv naszej podróży - sprawdza się to po raz kolejny i nie ostatni.

A cały ten ceremonialny trening miał miejsce właśnie tu - w rezerwuarze wody,

Szczegóły praktyczne:
W Yazdzie jest plac Chackmacka. Warto zajść do informacji turystycznej i podpytać, gdzie w okolicy jest trening i kiedy dokładnie się rozpoczyna. My trafiliśmy do miejsca łączącego dwie funkcje: w piwnicy rezerwuar wody, który można zwiedzić, a na parterze sala do ćwiczeń przesiąknięta zapachem potu. Budynek wyróżnia się jedynymi w okolicy placu wieżami wiatrowymi. Bilet wstępu teoretycznie 4.000 tumanów, w praktyce chcą więcej, ale można się łatwo stargować do 5.000 tumanów. W innym mieście Iranu - Meybod - też natknęliśmy się na salę do ćwiczeń zurkhane, tam drzwi były szeroko otwarte, więc załkadam, że wstęp za friko :)

Nowy Rok, couchsurfing i Persepolis

Mamy nosa do wybierania momentów w trakcie roku, które utrudniają nam podróż. Tak było dwa lata temu w Indonezji, pod koniec Ramadanu. Tak jest i teraz w Iranie, gdy kraj ogarnia mania podróżowania w związku z Nowym Rokiem. No Ruz obchodzony jest w trakcie przesilenia wiosennego. To naturalny początek nowego roku. Zaczęłam się zastanawiać, co zaczyna się 1 stycznia?

W tym okresie musimy z wyprzedzeniem kupować bilety na nocne autobusy. Mamy też trudność ze znalezieniem hostów przez Couchsurfing. Wszyscy zajęci, w podróży, odwiedzają rodzinę, nie znajdą dla nas czasu. Ostatni tydzień pobytu w Iranie spędzamy więc nocując w hotelach.

Z jednej strony jest trudniej - więc odradzamy, z drugiej strony mamy okazję oglądać przygotowania do tego święta - więc polecamy.

Kupienie złotej rybki w okresie przednoworocznym w Iranie to bułka z masłem.
Akwaria - mniejsze i większe - spotykamy w każdym mieście, na każdej
ulicy handlowej.
Wizyta w Persepolis w tym momencie roku też znaczy (dla mnie) więcej. Miejsce to było szczególnie istotne właśnie w okresie No Ruzu. Wtedy to Xerxes przyjmował delegacje, które składały mu dary z całego królestwa - poza tym okresem Persepolis nie pełniło tak ważnej funkcji. I właśnie w tym momencie roku, tyle że prawie 2500 lat później, my mamy okazję wspinać się po tych samych (niemalże) schodach i patrzeć z góry na podobną linię horyzontu.



20 marca to dla obchodów Nowego Roku Irańskiego apogeum radości. Tego dnia obudziło nas około godziny ósmej odliczanie, 10 9 8 ... 3 2 1! Jest! Nowy Rok! Wszystkiego najlepszego! Podekscytowane rodziny, które zjechały się do hotelu, w którym nocowaliśmy, ściskają się, robią z podekscytowaniem foty wokół "ołtarzyka" z ważnymi symbolami: jajka, rzeżucha, czosnek, jabłka, świece, lustro, daktyle, ocet itp.

Prezentacja obowiązkowych elementów, które powinny
pojawić się na noworocznym stole...

...oraz moment przystrajania z okazji No Ruzu
dużego stołu zatopionego w basenie. Patio hoteliku Kohan w Yazd.

W końcu siadają do śniadania (zwykłego, nie zauważyłam na stole specjalnych potraw) i zaczynają obdarowywać się drobnymi prezentami i pieniędzmi. Nam również parę tysięcy tumanów zostało podarowane. Trochę się speszyliśmy, ale zaraz weszliśmy do gry i zaczęliśmy obdarowywać tymi pieniędzmi dzieci. Słodycze, które również dostaliśmy, zachowaliśmy i zjedliśmy ze smakiem.

Uciążliwości związane z Nowym Rokiem można wyliczać długo: zamknięte sklepy, trzeba stawać na głowie i uruchamiać siatkę kontaktów, by wymienić dolary na riale, jest mniej miejsc w hotelach i tłok w miejscach turystycznych - nawet w ziejącym na co dzień pustkami Chak Chak - zoroastriańskiej świątyni pośrodku niczego - jest tłum.

Nie byłam w stanie zrobić zdjęcia,
które pokazywałoby świątynię i/lub wieczny
ogień w niej się tlący, a nie plecy i świecące
czoła innych osób. Więc załączam to ;)

Jednak to poczucie uczestniczenia w czymś wyjątkowym i ta radość bijąca od ludzi przeważa nad wszelkimi minusami podróżowania po Iranie w tym okresie. Tak, zdecydowanie polecamy - i pogoda teraz jest idealna - 18-20 stopni + słońce i błękitne niebo. Marzenie.

czwartek, 17 marca 2016

Udajemy, że nie mamy przewodnika

Po doświadczeniu z Esfahanu staramy się nie zaglądać do przewodnika. Korzystamy z mapy i GPS-a, wyszukujemy informacje w internecie, ale nie mamy w głowie Shirazu poukładanego od A do Z na dwóch stronach. Trochę się oszukujemy, gdy "idziemy na spacer w nieznane" i "odkrywamy" takie genialne miejsce jak relikwia i grobowiec Shah-e-Cheragh. Ogromny dziedziniec okalany pięknymi fasadami, tonący w wyjątkowym wieczornym oświetleniu. Wnętrze wyłożone lustrzaną mozaiką - spotykaną tylko w Iranie. Czuję się, jakbym dowiadywała się nieznanych nikomu tajemnic - a to tylko dlatego, że nie mam w głowie słów, jakimi opisano to miejsce w przewodniku, który "opuszczoną planetę" zaludnił setkami turystów poszukujących łatwej drogi do odkrycia skarbów.




Jeśli mamy jakiś styl podróżowania, to jednym z jego wyznaczników jest znajdowanie wszelkich możliwych parków i spędzanie w nich czasu na czytaniu książek (o Iranie, o Rosharze ;)) i przyglądaniu się zachodzącym w tych przestrzeniach interakcjom społecznym. W Szirazie znaleźliśmy do tego celu świetny punkt - w okolicach grobowca Hafeza. To kolejne, prawie pielgrzymkowe miejsce, owiane aurą sufizmu, które odwiedzamy w trakcie tej podróży.



Klimat jest tutaj jednak dużo mniej mistyczny, niż np. w Konii, tak jak i poezja Hafeza jest czymś na pograniczu głębokich rozważań o boskości i bardzo ziemskich (choć nie przyziemnych) wyznań miłosnych.

p.s. Tutaj znalazłam wybór wierszy Hafeza http://www.literaturaperska.com/hafez/ohafezie.html tak, by się zadumać i szukać tej dwoistości w jego poezji :)

środa, 16 marca 2016

Co jemy w Iranie?

Korzystamy z cudownego podręcznego słowniczka, którzy przygotowała dla nas Ela. Są tu takie przydatne zwroty jak np. "Czy macie wegetariańskie jedzenie" albo "Nie jem mięsa". Najczęściej, gdy to wymawiamy/pokazujemy, to od razu obsługa zaczyna machać głową - Nie, nie mamy wege. Na wszelki wypadek dopytujemy się - A falafle? A smażony bakłażan (kashke bademjan)? A omlety (kookoo)? A ash (zupa z kluskami lub kaszą - wege). I wtedy często w odpowiedzi słyszymy - A! No tak - to mamy :)

Czasami bierzemy menu do ręki i jedna potrawa po drugiej sprawdzamy - Czy to ma mięso? A to? A to? Czasami działa - w ten sposób odkryliśmy inne wcielenie - wędzone - bakłażana: mirza ghashemi. Mniam!

Zdjęcie z bloga:
http://www.mypersiankitchen.com/mirza-ghassemi-a-persian-eggplant-tomato-and-egg-dish/
gdzie znajdziesz też przepis krok po kroku

Innym razem, stosując dokładnie tę samą metodę, zaliczyliśmy też wpadkę. Ale kto by pomyślał... Zamówiliśmy na spółkę "yoghurt stew" - to deser: słodko-kwaśny, z posmakiem kardamonu, może szafranu również, z orzechami. Coś w nim przypominało mi kogiel-mogiel. Pyszność! Ale uwaga - ta potrawa nie jest wege, ponieważ na początku, po ugotowaniu jogurtu dodaje się do niego kurczaka i blenduje. Kto by pomyślał, że istnieje deser z mięsem? Dowiedzieliśmy się o tym przez przypadek podczas wieczornej wymiany wrażeń z naszym hostem. Eh. Dobrze wiedzieć. Dobrze też zawsze zachowywać czujność, nawet wtedy, gdy obsługa hotelu mówi - Tak, całe śniadanie jest odpowiednie dla wegetarian. Można wtedy w jednej paście wypatrzeć małe kawałeczki szynki. Jak drobno pokrojone, to nie mięso prawda? Przypominają mi się doświadczenia z badań terenowych pod Szydłowcem - tam po raz pierwszy zadumałam się nad tym, czym jest mięso. Kurczak to przecież nie mięso :)

Podsumowując: w Iranie z opcją wege jest zdecydowanie trudniej niż w Turcji. Często spędzamy godzinę spacerując po mieście, szukając miejsca, gdzie coś moglibyśmy zjeść. Za to sprawdza się korzystanie z internetu i wpisywanie np. "vegetarian restaurant shiraz" - można wtedy znaleźć perełki nie wymienione w lonley planet, w rejonach nieturystycznych. Jeśli wegetariańskie dania znaleźć trudno, to nie wiem, co możemy polecić weganom i wegankom. Daktyle? Falafle? Samboze? Gotowanie samodzielne? Pysznych warzyw i świeżych owoców ci tutaj dostatek. Powodzenia :)

p.s. Jak mogłam zapomnieć! Weganom - i wszystkim innym zresztą też - polecam mieszankę świeżych ziół. Są tutaj dostępne takie gotowe mixy: mięta, bazylia, por, pietruszka, melisa (?) i coś jeszcze czego nie znam - z rzodkiewką i pomidorem, na tackach, gotowe do spożycia z chlebem. Absolutny odjazd i takie fajne pomieszanie smaków, że chce się więcej i więcej. Bardzo odświeżające. W ogóle - mięta hitem wyjazdu.

p.s. a w Yazdzie królują słodycze: wielosmakowe kremy sezamowe, słodkie napoje z żelkami, ciasteczka nadziewane masą orzechową, wata cukrowa ergo jest tu największy w Iranie odsetek osób z cukrzycą.

wtorek, 15 marca 2016

Co jedliśmy w Turcji?

Mniam. W Turcji jedliśmy same smaczne rzeczy. Pierwsze dni może troszkę były zardzewiałe, ale odkąd zrozumieliśmy, że najlepszego wegetariańskiego jedzenia mamy szukać w ulicznych stołówkach a nie "polecanych restauracjach z tradycyjną kuchnią", to dopiero się zaczęło.



Pycha cieciorka w pomidorach, leczo z pieczarkami i papryką, fasolka też chyba w pomidorach, zupy jogurtowe, z soczewicą. No i cig kofte [czyt. czii kufte]. Google translator tłumaczy to jako "surowe mięso" - ale to jest cud-wegański roll.


Jednego dnia w Sivas (w którym nie miało na nas czekać nic ciekawego) poprosiłam pana sprzedającego cig kofte o zdradzenie przepisu. Sekret tkwi w paście pomidorowej, którą przyrządza się na bazie ugotowanej kaszy bulgur i sosu z granata. Po paru godzinach międlenia z różnymi przyprawami robi się z tego plastyczna masa. Przy zamówieniu rolla rozsmarowuje się tę masę na placku ala tortilla, układa surowe warzywa (ogórek, kapusta, pomidor) i kiszone (np. ogórki) - i obowiązkowo świeża mięta. Zawija się tak w te sreberka i pycha danie gotowe!

Mówiąc o jedzeniu w Turcji nie zapomniajmy o baklawie. Pysznej, świeżej, ciepłej, ociekającej rozpuszczonym cukrem i tłuszczem, z pistacjami, z orzechami, zawijane, cięte w romby, w kwadraciki, brązowe, zielone - wszystkie różne, wszystkie smaczne.

To nie baklawa - ani nie kabanos - ale inny pyszny słodycz :)
P.S. Najsmaczniej było nam w Trabzone.