środa, 2 marca 2016

Dzisiaj Iran, choć przez chwilę jeszcze Turcja

Do Dogubeyazit docieramy o 8 rano. Wita nas Wielki Ararat górujący nad tą malutką miejscowością przygraniczną. Plan jest prosty - szybkie śniadanie, szybka wymiana waluty z lir na riale i szybki stop do granicy.


Pomimo szczerych chęci i odwiedzonych 5 kantorów, nikt riali nie chciał nam sprzedać. Stracona godzina. Choć nie jest to regułą - tego samego dnia na granicy spotkaliśmy rowerzystę z Francji, któremu ta sztuka się udała. Mamy teoryjkę spiskową, że zgarnął przed nami wszystkie riale z Dogu i dlatego do Iranu wjechaliśmy z pustymi kieszeniami.



P.S. Aha - chcę to upamiętnić: rano, gdy na dworcu autobusowym czekałam aż Adam wróci z łazienki (czasami myjemy się na dworcach - jea!), dość tępo patrzyłam przed siebie i próbowałam ignorować natrętne wpatrywanie się we mnie pewnego starszego, brzydkiego pana. Nie było to przyjemne i czułam, jak rodzi się we mnie chłód. Pan przywołał do siebie jakiegoś chłopaka i ten po chwili wrócił z dwoma herbatami - w tym jedną dla mnie. Chrypiącym głosem przywitał mnie w Dogu i spróbował się uśmiechnąć. Podziękowałam, wypiłam herbatę i z każdym łykiem, czułam jak moje wnętrze odtaja. Lekcja, by w każdej sytuacji w każdej osobie dostrzegać uśmiech i dobro, które kryją się pod skorupą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz