wtorek, 12 kwietnia 2016

Triund cz. 2 - "Chorzy od powietrza ludzie z nizin"

Ostatnie kilkadziesiąt metrów podejścia pod Triund zajęło nam godzinę. Potrzebowałam co rusz się zatrzymywać, by złapać oddech, serce pikało jak szalone. Żartowałam, że wiem, że mam kiepską kondycję, ale że aż tak, to dla mnie nowość. Widziałam ludzi, którzy jak kozice wskakują po kolejnych stopniach w górę, widziałam drobne dziewczyny, które równo szły w górę... a ja tylko na nie patrzyłam i czułam, że nie daję rady. W głowie tylko skupienie na tym, by wykonać kolejny krok i jeszcze kolejny i tyle. Zawężone horyzonty, tylko najprostsze zadania. Źle się czułam, słaba się czułam.

Tak Triund Camp prezentuje się z dołu, z Dhamarshali.
W tle widać początek Himalajów.

A tak Adam prezentuje się na tle Himalajów

Na szczęście po wejściu na polanę obozowiska zmęczenie nie wzięło góry nad zachwytem. Nagle stajesz twarzą twarz z ośnieżonymi ścianami i milczysz i nie wierzysz, jakie to wszystko piękne. Wiesz, że tam na dole, gdzie rano jadłaś śniadanie, jest 30 stopni a tutaj, przed tobą lodowiec. Moment uniesienia :) ...który trwał chwilę.

Taka sytuacja, a w tle chłopaki puszczają Stairway to heaven.

Rozbiliśmy namiot, wypiłam herbatę i chciałam odpocząć. Wkrótce przyszły wymioty, potem biegunka. Potem najdłuższa w życiu noc. Piękna, bo pod gołym i czystym niebem. Widziałam wyraźnie Drogę Mleczną, spacerowałam po zboczu w świetle księżyca. Trudna, bo potem znów wymiotowałam. Nie mogłam zasnąć, coś cały czas mi się wyobrażało, ale to nie był sen, tylko jakieś zapętlenie w zjawach.

Takie tam miejsce na rozbicie namiotu. Widok jak widok ;)

Przyszedł ranek i zaraz znów wyruszyliśmy w trek - tym razem parę godzin w dół. Nie było innego wyjścia. Co? Zamówimy helikopter dla Zuzy, bo nie ma siły ruszyć nogą? Wsadzimy Zuzę na tego osiołka, któremu tak wczoraj współczuła, że dźwiga te ciężary? Nie ma rady. Idziemy w dół. Początek był ciężki, znów częste przystanki, ale z biegiem czasu coraz lepiej mi się szło i ostatecznie doszliśmy o własnych siłach do samego McLeod.

W pokoju wzięłam szybko leki na biegunkę, kojące żołądek i zaczęłam rozkładać sytuację na części pierwsze. Bo to bardzo dziwne doświadczenie było i nie mogłam w pamięci znaleźć żadnej podejrzanej restauracji, w której mogłabym się zatruć. Taki niefart - rozstrój żołądka akurat na szczycie. I co za timinig! Wtedy pomyślałam - a może to wcale nie był zbieg okoliczności? I sprawdziłam objawy choroby wysokościowej. Zrozumiałam wtedy, dlaczego całe życie bardziej wolałam morze niż wysokie góry.


Jeśli miałam na początku jakieś wątpliwości, czy to rzeczywiście jest AMS, to zniknęły one w momencie, gdy przypomniałam sobie, że jedyny moment w podróży, kiedy wcześniej źle się czułam i miałam rozstrój żołądka, miał miejsce dokładnie wtedy, gdy wracaliśmy z kolejki wysokogórskiej w Patriacie, w Pakistanie. Ta-dą! Nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła sposobu na zweryfikowanie tej tezy. Odstawiłam leki i zaczęłam jeść normalne jedzenie - również tłuste, smażone i pikantne. Choroba wysokościowa sama ustępuje: po zejściu poniżej 2500 lub po zaaklimatyzowaniu się na danej wysokości, więc nawet jeśli wcześniej zbierało mi się na wymioty, to teraz organizm powinien przyjąć jedzenie. Najwyżej znów zwymiotuję i będę wiedzieć, że to jednak nie AMS. Jednak nie zwymiotowałam, biegunka też się schowała, w nocy mogłam spokojnie spać. Taka historia. Dowiedziałam się o sobie nowej rzeczy. Droga do poznania trochę wyboista, ale poznałam swoje granice i to się liczy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz