sobota, 9 kwietnia 2016

Backpackerski świat

Gwałtowna zmiana klimatu. Z Amritsaru udaliśmy się prosto do Dharamshali, a dokładnie do McLeod Ganj. To oaza dla uchodźców i uchodźczyń tybetańskich. To również raj dla backpackersów. Przedziwne połączenie. Dwa, tak różne światy, które nawzajem na siebie wpływają. Uspokajają się nerwowe dusze poszukiwaczy przygód i podróży. Rozluźniają tradycje przyniesione z Tybetu. Powstaje natchniony duchem oporu i wolności-bez-przemocy raj kawiarniano-rekreacyjny.

Po jednej stronie hotel za hotelem i/lub restauracją, po drugiej stronie ulicy
szkoła dla młodych mnichów i mniszek tybetańskich.

Chodzimy stromymi ulicami McLeod. Na każdym kroku spotykamy niebieskie ptaki, wolne duchy nieprzypisane do miejsca, dready, szarawary, wypłowiałe barwy, wytarte ubrania, tatuaże, błędny wzrok, zapadnięte policzki, ogorzałą słońcem skórę, czasami wszystko skupione w jednym ciele, czasami rozdzielone po równo pomiędzy paroma osobami. Każda z tych postaci, rozpatrywana osobno, wydaje się wyjątkowa. Chodzą jednak tymi samymi ulicami. Widujemy je seriami, w grupach. Razem wyglądają groteskowo. A pośród nich my. Równie zabawni.

Codzienna prasówka w kawiarni. Tym razem na tapecie fale upałów przetaczające
się przez Indie. W zeszłym roku ze względu na temperatury +40 stopni umarło 2300
osób. Minione miesiące 2016 były cieplejsze niż rok temu, więc przewidywania
nie są optymistyczne.

I na dodatek czuję się tu dobrze. Podoba mi się wielość miejsc z widokiem na góry, gdzie możemy zjeść pyszne banany z jogurtem polane miodem. Podoba mi się to, że moje szlaki codziennie przeplatają się z drogami Tybetańczyków. Jemy w tych samych miejscach, pijemy te same lemoniady stolik w stolik, jeździmy tymi samymi autobusami. Nawet nasz hotel prowadzony jest przez mnichów z Karnataki. W gruncie rzeczy podoba mi się też to wysokie zagęszczenie na metr kwadratowy podjętych wcześniej decyzji o życiu w drodze, o życiu z dala od domu, o życiu, w którym droga jest domem. Jednocześnie to tutaj po raz pierwszy zaczynam czuć, że mam ochotę wrócić do domu. Jeszcze nie teraz, ale niedługo. I to uczucie również mi się podoba.

Szczegóły logistyczne: W okolicy Dharamshali jest parę mniejszych miejscowości - McLeod Ganj, Dharamkhot, Baghsu. Rozsiane po górach domki z oddali zlewają się w jedno rozstrzelone przestrzennie siedlisko ludzkie. Łatwo można się pomiędzy nimi poruszać i dlatego w skrócie mówi się na to miejsce Dharamshala, nawet jeśli to jest de facto już inna miejscowość. Wszystkie one są podobne do siebie i różne jednocześnie. Najlepiej poznaliśmy McLeod i jego tybetański feel, Dharamkhot i Baghsu to dla mnie już tylko raj backpackerski, bez dodatku odmiennej kultury. Nawet kuchnia indyjska nie jest tam podstawą, normą są raczej "kontynentalne" śniadania, space cookies i tzw. Baghsu cake, czyli lokalna wersja Millionair's shortbread, brytyjskich ciasteczek z polewą karmelowo-czekoladową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz